WO-Bosko


WO-Bosko

1 Pages 1-10

▲back to top

1.1 Page 1

▲back to top
Spis treści
Spis treści ..................................................................................................... - 1 -
Wprowadzenie.............................................................................................. - 6 -
Wstęp ks. Bosko ........................................................................................... - 6 -
ŻYCIE POD ZNAKIEM SNU 1815–1825 ......................................... - 7 -
Głód i sen, który zmienił życie .................................................................... - 8 -
Rodzice byli wieśniakami...................................................................................- 8 -
Przeziębienie zabiera nam ojca.........................................................................- 8 -
Rok głodu ............................................................................................................ - 8 -
Dziwna propozycja złożona mamie ................................................................ - 9 -
Pierwsza spowiedź..............................................................................................- 9 -
Czytać, pisać i pracować .................................................................................... - 9 -
Sen, który otworzył przede mną nowe życie..................................................- 9 -
Herszt łotrów? ..................................................................................................- 10 -
BAJECZNA LATA 1825 – 1835 ......................................................... - 11 -
1. Młodziutki linoskoczek.........................................................................- 11 -
Wzrostu byłem małego ...................................................................................- 11 -
Opowiadania na łąkach i w oborze ...............................................................- 11 -
2. Spotkania .............................................................................................. - 12 -
Pierwsza Komunia............................................................................................- 12 -
Misje w Buttigliera............................................................................................- 12 -
Cztery soldy za cztery słowa...........................................................................- 12 -
Pewność, że ktoś mną kieruje.........................................................................- 13 -
3. Kiedy umarła nadzieja .......................................................................... - 14 -
Nauka i motyka.................................................................................................- 14 -
Parę szczęśliwych dni.......................................................................................- 14 -
Ks. Calosso odchodzi ......................................................................................- 14 -
4. Jakże długa droga do szkoły................................................................. - 15 -
Kleryk o dobrej twarzy ....................................................................................- 15 -
Niepewna przyszłość .......................................................................................- 15 -
Jan Roberto, krawiec i śpiewak.......................................................................- 16 -
Przyjaciele i źli koledzy ....................................................................................- 16 -
5. Trzy klasy w ciągu roku w Chieri ......................................................... - 17 -
Jeszcze raz od początku...................................................................................- 17 -
Kiedy zapomina się przynieść książki............................................................- 17 -
6. Towarzystwo wesołości ........................................................................ - 18 -
Nauka na własny koszt ....................................................................................- 18 -
Kapitan małej armii..........................................................................................- 18 -
7. Dni wesołości i dyscypliny ................................................................... - 19 -
„Jeśli nie masz przyjaciela, który poprawiałby cię, opłać wroga”.............- 19 -
Nauczyciel, który nawet w żartach.................................................................- 19 -
Sympatyczny kanonik.......................................................................................- 19 -
8. Spotkanie z Alojzym Comollo...............................................................- 20 -
Niebezpieczeństwo powtarzania roku ..........................................................- 20 -
„Zmuszę cię siłą” .............................................................................................- 20 -
Stanęli przede mną murem .............................................................................- 21 -
„Jesteś tak zajęty rozmową z ludźmi...” ........................................................- 21 -

1.2 Page 2

▲back to top
9. Małe i wielkie zdarzenia....................................................................... - 22 -
Wśród tortów i lodów......................................................................................- 22 -
Śmierć w rzece ..................................................................................................- 22 -
10. Jonasz – Żyd przyjaciel ........................................................................ - 23 -
Kryzys w wieku osiemnastu lat ......................................................................- 23 -
Rodzinny dramat ..............................................................................................- 23 -
11. Biała magia .......................................................................................... - 25 -
„Paliłem moje «arcydzieła» .............................................................................- 25 -
Wracają sztuczki................................................................................................- 25 -
Żywy kogucik Tomasza Humino...................................................................- 25 -
„Albo ty służysz diabłu, albo diabeł służy tobie” .......................................- 26 -
12. Olimpiady Jana Bosko ......................................................................... - 26 -
„Pędził jak pociąg”...........................................................................................- 26 -
Osiemdziesiąt lirów na czubku czarodziejskiej pałeczki ............................- 26 -
„Cieszyliśmy się z przegranej”........................................................................- 27 -
Biesiada z 22 chłopcami ..................................................................................- 27 -
13. Głód książek......................................................................................... - 27 -
Dwie trzecie nocy spędzane na czytaniu.......................................................- 27 -
Świt zastawał mnie nad kartami Tytusa Liwiusza........................................- 28 -
14. Co uczynię z moim życiem?................................................................. - 28 -
„Nie chciałem wierzyć w sny”........................................................................- 28 -
„Bóg przygotowuje dla ciebie inne pole” .....................................................- 29 -
Rozjaśniający list ...............................................................................................- 29 -
Turyn zagrożony cholerą.................................................................................- 29 -
ROZWÓJ WIELKIEJ IDEI 1835–1845............................................ - 30 -
1. W kleryckiej szacie ................................................................................- 31 -
Porzucić stare życie ..........................................................................................- 31 -
„Wydawałem się kukiełką w nowym stroju” ...............................................- 31 -
7 – punktowy program nowego stylu życia..................................................- 31 -
2. Pożegnanie mamy Małgorzaty .............................................................- 32 -
„To nie ubiór zdobi”........................................................................................- 32 -
Program wypisany na ścianie ..........................................................................- 32 -
3. Karty w seminarium..............................................................................- 33 -
„Jak gdyby przechodził jakiś antypatyczny typ”..........................................- 33 -
Dziwne manewry przed przystąpieniem do Komunii................................- 33 -
Król i walet ........................................................................................................- 34 -
Kiedy Alojzy ciągnął mnie za rękaw..............................................................- 34 -
4. Wakacje.................................................................................................- 35 -
W polu przy żniwach .......................................................................................- 35 -
„Prościej, prościej, prościej” ...........................................................................- 35 -
5. Wolne dni na wzgórzach Monferrato....................................................- 36 -
Rzucano kieliszkami i ciskano pogróżkami..................................................- 36 -
Połamane skrzypce...........................................................................................- 36 -
Ostatnie polowanie...........................................................................................- 36 -
Gotowanie kurczaka.........................................................................................- 37 -
Improwizacja na temat św. Rocha .................................................................- 37 -
„Mam nadzieję, że będę pił lepsze wino”.....................................................- 38 -
6. Wiadomości z tamtego świata ..............................................................- 38 -
Ostatnie spojrzenie było jak podpis ..............................................................- 38 -
„Bosko, jestem zbawiony” ..............................................................................- 39 -
7. Słowa księdza Borela zawsze miały głębszy sens ................................- 39 -
Cenne sto dwadzieścia lirów...........................................................................- 39 -
Słowa z głębszym sensem...............................................................................- 39 -
8. Pochylony nad białymi kartkami..........................................................- 40 -
Niewielka książeczka otwierająca horyzont..................................................- 40 -
Sam na sam z Homerem .................................................................................- 40 -
9. Ksiądz na całe życie.............................................................................. - 41 -
Podanie do arcybiskupa...................................................................................- 41 -
Myśl, która przeraża .........................................................................................- 41 -
Pierwsza msza ...................................................................................................- 42 -
-2-

1.3 Page 3

▲back to top
10. Gdy poniósł koń ................................................................................... - 42 -
„Miałem zawsze wokół siebie wielu chłopców”.........................................- 42 -
Stado wróbli nad łbem konia..........................................................................- 42 -
„Ocknąłem się w obcym domu”....................................................................- 43 -
Zauważył, że mam zaczerwienione oczy ......................................................- 43 -
11. Nauczyć się być księdzem ................................................................... - 44 -
Odmówiłem objęcia trzech posad.................................................................- 44 -
Wielki profesor, ks. Guala...............................................................................- 44 -
Duchowy spowiednik, ks. Cafasso ................................................................- 44 -
Chłopcy za kratami ..........................................................................................- 45 -
12. Mam szesnaście lat, a nic nie potrafię ................................................. - 45 -
Chłopiec, który wziął nogi za pas ..................................................................- 45 -
„Moja matka nie żyje”......................................................................................- 46 -
Wszystko zaczęło się od lekcji katechizmu ..................................................- 46 -
13. Pierwsze Oratorium.............................................................................. - 47 -
Po katechizmie, opowiadania o jakimś ciekawym zdarzeniu.....................- 47 -
Józef Buzzetti, wzór wierności .......................................................................- 47 -
Święto małych murarzy ...................................................................................- 47 -
„Utrzymywałem kontakty z chłopcami w więzieniu” ................................- 48 -
14. Bóg wybiera Valdocco.......................................................................... - 48 -
Czterdziestu chłopców przy konfesjonale....................................................- 48 -
„Widzę mnóstwo chłopców proszących mnie o pomoc” .........................- 48 -
„Ale gdzie zebrać moich chłopców?” ...........................................................- 49 -
15. Powracający sen ................................................................................... - 49 -
„Poszedłem spać z ciężkim sercem”.............................................................- 49 -
„Jagnięta zmieniały się w małych pasterzy” .................................................- 50 -
„Zrozumiałem sen w miarę rozwoju wypadków” ......................................- 50 -
16. W domu markizy .................................................................................. - 50 -
W kierunku Valdocco ......................................................................................- 50 -
„Tak dalej nie może być” ................................................................................- 51 -
Na rozmowie z Arcybiskupem.......................................................................- 51 -
Oratorium pod wezwaniem św. Franciszka Salezego: dlaczego?..............- 51 -
17. Eksmisja Oratorium .............................................................................- 52 -
Siedem miesięcy raju ........................................................................................- 52 -
Migracja do św. Marcina..................................................................................- 52 -
Ks. Borel i kazanie o kapuście........................................................................- 52 -
Dziwne i niepokojące pogłoski ......................................................................- 53 -
List zawierający poważne oskarżenia.............................................................- 53 -
18. Porażka w kościele św. Piotra w Okowach...........................................- 53 -
Przekrzywiony czepek gospodyni kapelana..................................................- 53 -
Ostatni list ks. Tesio.........................................................................................- 54 -
19. Trzy pokoje i wiosenna wyprowadzka..................................................- 54 -
Oratorium na ulicach Turynu.........................................................................- 54 -
Pierwsze szkoły wieczorowe w domu ks. Moretty......................................- 55 -
Turyńscy proboszczowie chcą zorientować się w sytuacji.........................- 55 -
Wiosna przynosi nakaz wyprowadzki ...........................................................- 55 -
20. Oratorium pod gołym niebem..............................................................- 56 -
Spowiedź nad brzegiem kanału......................................................................- 56 -
Przy wtórze trąbki i bębna do Supergi ..........................................................- 56 -
Wspaniała harmonia krzyków ........................................................................- 56 -
Puszczanie balonów .........................................................................................- 57 -
21. Twarzą w twarz z Cavourem.................................................................- 57 -
„Gdyby ten ksiądz był generałem armii...”...................................................- 57 -
Markiz szef policji traci cierpliwość...............................................................- 57 -
Biedny ks. Bosko, naprawdę postradał zmysły............................................- 58 -
22. Po markizie – markiza ..........................................................................- 59 -
Nie mogę pozwolić, by ksiądz się zaharowywał..........................................- 59 -
„Dam księdzu radę, jakbym była księdza matką...” ....................................- 59 -
Nie jeden, ale dwóch księży w domu wariatów ...........................................- 60 -
23. Szopa, w której wszystko się zaczęło....................................................- 60 -
Bóg zesłał jąkającego się człowieka...............................................................- 60 -
Schody i spróchniały balkon...........................................................................- 60 -
Długa szopa.......................................................................................................- 61 -
Ostatni różaniec na trawie...............................................................................- 61 -
-3-

1.4 Page 4

▲back to top
DRZEWO SIĘ ROZRASTA 1846–1856 ........................................... - 62 -
1. Jeden dzień życia Oratorium................................................................ - 63 -
Zabezpieczeni na trzy lata ...............................................................................- 63 -
Dzieje biblijne w odcinkach............................................................................- 63 -
Katechizm, różaniec, nieszpory......................................................................- 63 -
Jedno słówko na ucho .....................................................................................- 64 -
„Uklęknij i wyspowiadaj się” ..........................................................................- 64 -
Ostatnia pieśń na rondzie................................................................................- 64 -
2. Król Karol Albert ratuje Oratorium ...................................................... - 65 -
„Wydawało mi się, jakby zaczynał się Sąd Ostateczny”.............................- 65 -
Interwencja króla ..............................................................................................- 65 -
Strażnicy Oratorium.........................................................................................- 66 -
3. Analfabeci też mają prawo do nauki .................................................... - 66 -
Podstawowy tekst: katechizm.........................................................................- 66 -
Czytać, pisać i uczyć się religii ........................................................................- 67 -
Czas młodych nauczycieli ...............................................................................- 67 -
Dlaczego i jak ks. Bosko napisał Dzieje biblijne? .......................................- 67 -
Z ulic do książek...............................................................................................- 68 -
Książka do nabożeństwa i książka do matematyki......................................- 68 -
4. Noc, która miała być ostatnią, w życiu ks. Bosko ............................... - 68 -
W poszukiwaniu ks. Bosko wśród winnic w Sassi ......................................- 68 -
Gdzie zginęli chłopcy?.....................................................................................- 69 -
„Byłem gotów umrzeć”...................................................................................- 69 -
„Bóg ich wysłuchał” ........................................................................................- 70 -
„Wśród moich wzgórz”...................................................................................- 70 -
5. Powrót razem z mamą Małgorzatą ...................................................... - 70 -
Cały dobytek w jednym koszu........................................................................- 70 -
Wiano mamy .....................................................................................................- 71 -
Tylu uczniów, a tak mało miejsca ..................................................................- 71 -
6. „Pierwsza młodzieżowa grupa” ...........................................................- 72 -
Regulamin i Towarzystwo...............................................................................- 72 -
Pierwsza wizyta Arcybiskupa w Oratorium..................................................- 72 -
7. Pierwsza sierota z Valsesji ....................................................................- 74 -
Mali złodzieje w szopie na siano....................................................................- 74 -
Przespał się przy kuchni mamy Małgorzaty.................................................- 74 -
Nowe pokoje i nowa muzyka .........................................................................- 75 -
8. Drugie Oratorium .................................................................................- 75 -
Walka z praczkami............................................................................................- 75 -
Wysiłki nie zawsze kończą się powodzeniem ..............................................- 75 -
9. Trudny rok 1848 ....................................................................................- 76 -
Strzał z kaplicy Pinardiego ..............................................................................- 76 -
Miejsca pracy stają się niebezpieczne ............................................................- 76 -
Rozdawać zupę, mówiąc przy okazji dobre słowo .....................................- 76 -
Pierwsze rekolekcje i skąd się wzięły? ...........................................................- 76 -
Parafia chłopców bez parafii ..........................................................................- 77 -
10. Odważne lekcje chrześcijańskiego życia..............................................- 77 -
Pierwszy chór chłopięcy..................................................................................- 77 -
Bada Miejska wspiera nas i daje tysiąc lirów.................................................- 78 -
Pielgrzymka odważnych chłopców................................................................- 78 -
11. Rok 1849. Trzydzieści trzy liry dla Piusa IX .........................................- 79 -
Oratorium przyjmuje zdezorientowanych seminarzystów.........................- 79 -
Składka dla Papieża ..........................................................................................- 79 -
Trzecie Oratorium............................................................................................- 79 -
Pierwszy kleryk z Oratorium ..........................................................................- 80 -
12. Chcę trzymać się z dala od polityki ......................................................- 80 -
Patriotyczne kamizelki .....................................................................................- 80 -
Rozmowa z markizem .....................................................................................- 80 -
13. Odchodzą księża i chłopcy................................................................... - 81 -
Podarta gazeta ...................................................................................................- 81 -
Masowa ucieczka ..............................................................................................- 81 -
-4-

1.5 Page 5

▲back to top
14. Ciężar samotności ................................................................................ - 82 -
„Klerycy też odeszli”........................................................................................- 82 -
Rosmini uczy katechizmu chłopców z Oratorium......................................- 82 -
15. Kupienie domu wynajęcie karczmy ..................................................... - 83 -
„Sto tysięcy kary dla tego, kto się wycofa” ...................................................- 83 -
Karczma wesołych kompanów ......................................................................- 83 -
16. Kościół i loteria..................................................................................... - 84 -
W kaplicy–szopie chłopcy mdleli...................................................................- 84 -
Kamień jak ziarnko ..........................................................................................- 84 -
List Biskupa Bielli.............................................................................................- 85 -
Pierwsza loteria .................................................................................................- 85 -
17. „Biada Turynowi 26 kwietnia!”............................................................ - 85 -
Wybuch prochowni..........................................................................................- 85 -
Wiersze i uroczystość konsekracji kościoła..................................................- 86 -
Towarzystwo Wzajemnej Pomocy.................................................................- 87 -
18. Zawalenie się murów w nocy ............................................................... - 87 -
Ulewa padająca na świeże mury .....................................................................- 87 -
Każdy ucieka, ale nie wie dokąd.....................................................................- 88 -
Co teraz robić? ..................................................................................................- 88 -
19. Rok 1853. Rodzą się „Lektury Katolickie” ........................................... - 88 -
Sześćdziesięciu pięciu chłopców i wielu dobroczyńców............................- 88 -
Czas na spotkanie z Bogiem ...........................................................................- 89 -
Żydzi i protestanci zaczynają propagandę....................................................- 89 -
Ks. Bosko zaczyna swą batalię .......................................................................- 89 -
„Nie postawię pod tym swojego podpisu”...................................................- 90 -
20. Rok 1854. Bezpośrednia konfrontacja z protestantami ........................ - 90 -
„Kolejno przychodzili na Valdocco, by ze mną dyskutować” ..................- 90 -
„Niech ksiądz zostawi „Lektury Katolickie”................................................- 90 -
„Czy wychodząc z domu jest pan pewien, że wróci?”................................- 91 -
21. Głupi spiskowcy „Pod Złotym Sercem”............................................... - 91 -
Zatrute wino......................................................................................................- 91 -
„Musi ksiądz wypić, po dobroci lub siłą”.....................................................- 92 -
22. „Chcieli mnie zabić”.............................................................................- 92 -
Sto sześćdziesiąt lirów za zabicie ks. Bosko.................................................- 92 -
Grad ciosów w ciemności ...............................................................................- 93 -
23. Szarik ....................................................................................................- 93 -
„Gdy zobaczyłem obok dużego psa”............................................................- 93 -
„Nie róbcie mu krzywdy. To pies ks. Bosko”..............................................- 94 -
Szarika już nie było ..........................................................................................- 94 -
„WSPOMNIENIA ORATORIUM”................................................ - 95 -
NAJWAŻNIEJSZE WYDARZENIA W ŻYCIU KS. BOSKO ........ - 99 -
-5-

1.6 Page 6

▲back to top
Wprowadzenie
Opatrzyłem poza tym poszczególne rozdziały i podrozdziały
tytułami, które zajęły miejsca krótkich „streszczeń”, jakimi ks. Bosko
poprzedził wszystkie rozdziały.
Składam podziękowanie ks. Józefowi Solda za jego cenną współpracę
przy wyborze i opracowaniu fotografii ks. Bosko.
Teresio Bosko
Ks. Bosko, w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat, zaczął pisać na żądanie
papieża Piusa IX, dzieje pierwszych 40 lat swego życia. Na wyraźne życzenie
ks. Bosko, trzy grube zeszyty, zawierające owe wspomnienia nie zostały
opublikowane i przez 73 lata spoczywały w archiwum Salezjanów. Dopiero w
roku 1946 wydaje je we własnym opracowaniu ks. Eugeniusz Ceria, jeden z
historyków ks. Bosko, ale i z nich mogły korzystać tylko środowiska
salezjańskie.
Dziś udostępniamy ten cenny tekst w całości szerokiemu ogółowi
czytelników. Zmianie uległa tylko szata językowa: przepisano je z
XIX-wiecznej włoszczyzny na potoczny język współczesny, tak by każdy
mógł się bez trudu zapoznać z autentycznym, niewymagającym niczyjego
pośrednictwa i przez nikogo nie „cenzurowanym” ks. Bosko.
Przerażające warunki życia turyńskich robotników, dramatyczne
wystąpienia antyklerykalne w 1848 r., przejmujące sny i proroctwa ks. Bosko,
autentyczny sposób powstawania pierwszego Oratorium, ostre starcia z
protestantami, wszystkie te wydarzenia zarejestrował własnoręcznie ich
naoczny świadek i prorok, który w tym właśnie czasie stał się ojcem i
założycielem Rodziny Salezjańskiej.
Historyk, Franciszek Desramaut napisał o tych stronicach: „Nie są to
wiejące chłodem protokóły policji, ale ojcowskie zwierzenia ks. Bosko
adresowane do jego synów. Jego „autobiografia” ma nie tylko formować, ale
zarazem i bawić” (Praca doktorska, s. 134).
Biorąc to pod uwagę, wydało mi się nie tylko dozwolone, ale wręcz
właściwe, zatytułować, je po prostu „Wspomnienia”.
Wstęp ks. Bosko
Skąd się wzięły te wspomnienia?
Wielokrotnie próbowano mnie nakłonić do pisania wspomnień
dotyczących historii Oratorium. Ten, który mi to doradzał, posiadał wielki
autorytet, ale nigdy nie zdecydowałem się ich zacząć, bo nie lubię mówić o
sobie.
Tym razem jednak przyszła już nie rada, a polecenie, i to od
człowieka, którego nie można nie słuchać, a więc zabieram się do pisania. Są
to sprawy o niewielkim znaczeniu, ale może przydadzą się Rodzinie
Salezjańskiej. Bo – zaznaczam to z góry – piszę dla moich najdroższych
synów – Salezjanów, i zabraniam publikowania tego pamiętnika czy za mego
życia czy po śmierci1.
1 Salezjanie opublikowali te strony w siedemdziesiąt trzy lata później. Skłoniły ich do tego dwa
fakty: to, że ks. Bosko zezwolił już uprzednio ks. Bonettiemu na przedrukowanie wielu stron ze swych
Wspomnień i na opublikowanie ich w odcinkach na łamach Biuletynu Salezjańskiego, oraz to, że ks.
Lemoyne wykorzystał tekst Wspomnień ks. Jana Bosko w pierwszych tomach Wspomnieli Biograficznych.
Jeśli chodzi o inne informacje do dalszych losów tekstu, patrz fragmenty opracowania Franciszka
Desramaut, przytoczone na końcu książki.
-6-

1.7 Page 7

▲back to top
Do czego mogą posłużyć te strony? Do wyciągnięcia nauki z
przeszłości, aby łatwiej pokonywać bieżące trudności. Pomogą nam
zrozumieć, jak sam Bóg prowadził nas w każdej chwili. Będą przyjemną
lekturą dla moich synów, kiedy mnie już nie będzie, bo Bóg mnie wezwie do
Siebie, bym zdał rachunek ze swego życia.
Wybaczcie mi, jeśli na jakiejś stronie znajdziecie zbyt wiele
samozadowolenia czy chęć pokazania się. Jestem wszak ojcem, który cieszy
się z tego, że opowiada o swoich sprawach synom i wydaje mi się, że im też
sprawi przyjemność wysłuchanie drobnych historii ojca oraz świadomość, że
czy to w małych, czy w wielkich sprawach zawsze miałem na sercu ich dobro
duchowe i materialne.
Dzielę swoje wspomnienia na dziesięciolecia, ponieważ w każdym z
nich nastąpił znaczny rozwój naszej Rodziny.
Synowie moi, kiedy będziecie czytać te wspomnienia, a mnie już nie
będzie na tym świecie, pamiętajcie o mnie jako o ojcu, który was kochał i
który zostawił wam te kartki na znak swojej miłości. A wspominając mnie,
módlcie się do Boga o odpoczynek dla mej duszy.
Życie pod znakiem snu 1815–1825
-7-

1.8 Page 8

▲back to top
Głód i sen, który zmienił życie
Rodzice byli wieśniakami
Urodziłem się w święto Wniebowzięcia Matki Boskiej2. Był rok 1815.
Ujrzałem światło dzienne w Morialdo3, osiedlu Castelnuovo d’Asti.
Mój ojciec nazywał się Franciszek, mama – Małgorzata Occhiena.
Oboje byli wieśniakami i uczciwą pracą zarabiali na życie. Z trudem wiązali
koniec z końcem, unikając niepotrzebnych wydatków.
Mój ojciec z pracy swych rąk utrzymywał swą 70–letnią schorowaną
matkę i nas, trzech synów. Najstarszy Antoni, był synem z pierwszego
małżeństwa. Średni nazywał się Józef. Ja, Jan, byłem najmłodszy. W domu
mieszkało poza tym dwóch robotników, którzy pomagali ojcu w pracy na
polu.
Przeziębienie zabiera nam ojca
Nie miałem jeszcze dwóch lat, kiedy miłosierny Bóg zesłał na nas
straszne nieszczęście. Ojciec był człowiekiem w pełni sił, w kwiecie wieku.
Dbał bardzo o to, byśmy wyrośli na dobrych chrześcijan. Pewnego dnia
wrócił z pracy spocony i, nie myśląc o tym, zszedł do zimnej piwnicy.
Wkrótce potem dostał wysokiej gorączki i poważnego zapalenia płuc. Nic się
nie dało zrobić. Choroba zabrała go w parę dni. W ostatnich godzinach
przyjął święte Sakramenty i polecił matce, by miała ufność w Bogu.
Zakończył życie 12 maja 1817 roku w wieku 34 lat.
2 Wpis w księdze mieszkańców gminy stwierdza, że ks. Bosko urodził się 16 sierpnia, co
ciekawe, zarówno sam ks. Bosko jak i jego matka mówili zawsze, że nastąpiło to 15 sierpnia.
3 Morialdo jest jednym z przedmieść Castelnouvo d’Asti (dziś Castelnuovo Don Bosco).
Morialdo składało się z kolei z rozrzuconych grup domów, zwanych „kantonami „. Ks. Bosko urodził
się w kantonie Becchi.
Z tych dni pozostało mi tylko jedno wspomnienie, pierwsze
wspomnienie mojego życia. Wszyscy wychodzili z pokoju, w którym właśnie
zmarł ojciec, ale ja nie chciałem iść z nimi. Mama powiedziała mi:
Chodź Jasiu, chodź ze mną.
Jak tata nie idzie, to ja też nie – odpowiedziałem.
Nie masz już taty, biedactwo moje.
Mama, mówiąc to, wybuchnęła płaczem, wzięła mnie za rękę i
wyprowadziła z pokoju. Ja też płakałem, ale tylko dlatego, że mama płakała.
W tym wieku nie mogłem jeszcze rozumieć, jak ciężkim ciosem jest śmierć
ojca. Wydarzenie to pogrążyło całą rodzinę w głębokim bólu.
Rok głodu
Trzeba było wyżywić pięć osób, a straszna susza panująca tego roku
zniszczyła zbiory. Artykuły żywnościowe osiągały zawrotne ceny. Za jedną
miarę (= 23 litry) zboża płaciło się aż 25 lirów4, a kukurydzy – 16. Ludzie,
którzy pamiętają te czasy, opowiadali mi, że nędzarze żebrali o garść otrąb, by
zagęścić zupę z bobu lub fasoli. Na łąkach znajdowano ciała żebraków z
ustami pełnymi trawy; usiłowali się nią pożywić.
Mama opowiadała mi potem, że aby wyżywić rodzinę, wyczerpała
wszystkie zapasy. Kiedy się skończyły, zebrała wszystkie pieniądze, jakie
jeszcze miała w domu i dała sąsiadowi, Bernardowi Cavallo, aby spróbował za
to coś kupić do jedzenia. Był naszym przyjacielem, więc objechał wszystkie
rynki w okolicy, ale nic nie załatwił. Nawet oferując zawrotne ceny, nie
można było nic kupić.
Czekaliśmy na niego z niepokojem. Wrócił na drugi dzień wieczorem
z pustymi rękami. Pamiętam, jak wielka ogarnęła nas trwoga, bo tego dnia
prawie nic nie mieliśmy w ustach. Matka poszła pożyczyć coś od sąsiadów, ale
nikt nie był w stanie nam pomóc. Nie tracąc ducha, powiedziała nam wtedy:
– Ojciec, umierając, powiedział mi, bym miała ufność w Bogu.
Uklęknijmy zatem i módlmy się.
4 Tych, którzy chcieliby obliczyć dzisiejszą przybliżoną wartość ówczesnego lira, odsyłamy do
przypisu 50.
-8-

1.9 Page 9

▲back to top
Po krótkiej modlitwie wstała i powiedziała:
– W krańcowych sytuacjach trzeba użyć ostatecznych środków.
Poszła do obory i przy pomocy Bernarda Cavallo zabiła cielaka, ugotowała
zaraz kawałek i dała nam kolację. Byliśmy bardzo wygłodzeni. Później udało
jej się kupić trochę zboża, choć za bardzo wysoką cenę w odległych wsiach.
Dziwna propozycja złożona mamie
W tym bardzo ciężkim dla nas roku mama wiele wycierpiała i
namęczyła się. Tylko dzięki nieustannej pracy, ciągłemu oszczędzaniu
każdego grosza i naprawdę opatrznościowej pomocy jakoś przeżyliśmy
kryzys. O wydarzeniach tych wiele razy opowiadała mi mama, a także krewni
i przyjaciele.
Gdy najgorsze już minęło i gospodarstwo domowe wróciło do jakiej
takiej równowagi, mama otrzymała bardzo korzystną propozycję małżeńską5,
ale odpowiedziała odmownie.
Bóg dał mi męża i Bóg mi go zabrał. Umierając, mąż powierzył mej
opiece trzech synów, i byłabym wyrodną matką, gdybym zapomniała o nich w
chwili, kiedy najbardziej mnie potrzebują.
Zwrócono jej uwagę, że dzieci oddano by dobremu opiekunowi,
który by się o nie zatroszczył, ale ta szlachetna kobieta odrzekła:
Opiekun jest przyjacielem, a ja matką dla mych synów. Nie opuszczę
ich nigdy, za żadne skarby świata.
Najbardziej leżało jej na sercu to, by wychować synów na ludzi
religijnych, nie obawiających się trudu i pracy, by wyrobić w nich
posłuszeństwo.
Pierwsza spowiedź
To ona, gdy byłem jeszcze malutki, nauczyła mnie pierwszego
pacierza. Gdy tylko dorosłem na tyle, że mogłem przyłączyć się do braci,
kazała mi klękać razem z nimi rano i wieczorem: wspólnie odmawialiśmy
modlitwy i trzecią część różańca.
Pamiętam też, że to ona przygotowała mnie do pierwszej spowiedzi.
Zaprowadziła mnie do kościoła, najpierw sama się wyspowiadała, poleciła
mnie spowiednikowi, a potem pomogła mi złożyć podziękowanie. Pomagała
mi zresztą i później, dopóki nie uznała, że mogę już sam należycie odbyć
spowiedź.
Czytać, pisać i pracować
Miałem już dziewięć lat. Matka chciała mnie posłać do szkoły, ale
wahała się ze względu na odległość: Castelnuovo leżało o 5 km od osiedla.
Myślała o tym, by umieścić mnie w internacie, ale 16–letni wówczas Antoni
sprzeciwił się. Wreszcie doszli do kompromisu: zimą chodziłem do szkoły w
sąsiedniej wsi, Capriglio, i tam też nauczyłem się czytać i pisać. Moim nauczy-
cielem był bardzo pobożny kapłan ks. Józef Dallacqua. Traktował mnie
serdecznie, wziął sobie do serca moje wykształcenie, a jeszcze bardziej moje
wychowanie chrześcijańskie. Latem, by zadowolić mego brata, wróciłem do
pracy na wsi.
Sen, który otworzył przede mną nowe życie
W tym właśnie okresie miałem sen, który głęboko utkwił mi w
pamięci na całe życie.
Byłem niedaleko domu, na dużym podwórzu, na którym bawiło się
wielu chłopców. Jedni się śmiali, inni grali w coś, wielu przeklinało. Słysząc
to, rzuciłem się między nich i przy pomocy słów i pięści usiłowałem ich
uciszyć.
W tym momencie pojawił się przede mną majestatyczny, pięknie
ubrany mężczyzna, cały spowity białym płaszczem. Jego twarz jaśniała takim
blaskiem, że nie mogłem na nią patrzeć. Nazwał mnie po imieniu i kazał
stanąć na czele tych chłopców. Dodał:
Będziesz musiał pozyskać ich przyjaźń dobrocią i miłością, a nie
pięściami. No, porozmawiaj z nimi, że grzech to brzydka rzecz, i że przyjaźń
z Panem jest cennym dobrem.
5 Ks. Bosko wspomina o tej okoliczności tylko tutaj. Innych wiadomości na ten temat nie
posiadamy.
-9-

1.10 Page 10

▲back to top
Zmieszany i wylękniony odparłem, że jestem tylko biednym i
niewykształconym chłopcem, i że nie potrafię mówić tym łobuziakom o
religii.
W tym momencie chłopcy zaprzestali bójki, wrzasków i przekleństw i
zebrali się wokół tego, który mówił. Niemalże nie zdając sobie sprawy z tego,
co mówię, zapytałem:
Kim jesteś, panie, że nakazujesz mi rzeczy niemożliwe?
Właśnie dlatego, że wydają ci się niemożliwe – odpowie dział –
będziesz musiał uczynić je możliwymi przez posłuszeństwo i nabywanie
wiedzy.
A jakże ja będę mógł zdobyć tę wiedzę?
Ja dam ci Mistrzynię. Pod jej przewodnictwem nabywa się mądrości,
ale bez niej nawet najbardziej wykształcony staje się biednym prostakiem.
Ale kim Ty jesteś, panie?
Jestem synem tej, którą twoja matka nauczyła cię pozdrawiać trzy
razy dziennie.
Mama mówi mi zawsze, żebym nie rozmawiał z obcymi bez jej
pozwolenia, dlatego powiedz mi Twoje imię.
Zapytaj o nie moją matkę.
I wtedy ujrzałem obok niego majestatyczną niewiastę, przyodzianą w
tak błyszczący zewsząd płaszcz, jakby w każdym jego punkcie tkwiła
najjaśniejsza gwiazda. Widząc moje rosnące zmieszanie, dała mi znak, bym
podszedł, ujęła mnie z dobrocią za rękę i powiedziała mi:
Spójrz.
Spojrzałem i zobaczyłem, że chłopcy zniknęli, a zamiast nich
pojawiło się mnóstwo koźląt, psów, kotów, niedźwiedzi i innych zwierząt.
Majestatyczna niewiasta powiedziała mi:
Oto twoje pole, gdzie będziesz pracował. Wzrastaj pokorny, silny i
mocny, a to, co teraz stanie się ze zwierzętami, które widzisz, będziesz musiał
uczynić z moimi dziećmi.
W tym momencie zacząłem płakać we śnie. Powiedziałem tej pani, że
nic z tego wszystkiego nie rozumiem, a ona na to położyła swą rękę na mej
głowie i powiedziała mi:
Zrozumiesz wszystko we właściwym czasie.
Ledwie wyrzekła te słowa, gdy zbudził mnie jakiś hałas i sen zniknął.
Byłem oszołomiony. Wydawało mi się, że bolą mnie jeszcze ręce od
zadawanych ciosów, a policzki mnie pieką od otrzymanych razów.
Herszt łotrów?
Rano opowiedziałem mój sen najpierw braciom, którzy wy–buchnęli
śmiechem, a potem mamie i babci. Każdy zinterpretował go po swojemu,
Józef powiedział: „Zostaniesz pasterzem owiec”. Mama: „Kto wie, czy nie
zostaniesz księdzem”. Antoni z kpiną w głosie: „Będziesz hersztem łotrów”.
Na koniec wypowiedziała się babcia, która nie miała pojęcia o teologii i nie
potrafiła czytać ani pisać: „Nie trzeba wierzyć w sny”.
Byłem tego samego zdania, co babcia, ale sen utkwił mi na dobre w
pamięci. To, co napiszę na dalszych stronach, wyjaśni dlaczego.
Nigdy o tym nie rozpowiadałem i rodzina wkrótce zapomniała o całej
historii. Ale kiedy w 1858 roku udałem się do Rzymu, by porozmawiać z
Papieżem o założeniu zakonu Salezjanów, Papież chciał, bym przedstawił mu
szczegółowo wszystko, co miałoby choćby pozór rzeczy nadprzyrodzonej6. I
wtedy po raz pierwszy opowiedziałem sen, jaki miałem w wieku dziewięciu -
dziesięciu lat. Papież polecił mi go zapisać skrupulatnie i powiedział, że
będzie to zachętą dla Salezjanów.
Spojrzałem jeszcze raz i zobaczyłem, że zamiast dzikich zwierząt było
teraz tyle samo łagodnych jagniąt, które biegały, podskakiwały, beczały i tuliły
się do owego pana i pani.
6 Nie chodzi tu o jakieś szczególne względy Piusa IX dla ks. Bosko. Papież Pius IX był bardzo
wrażliwy na wszelkie przejawy wpływów nadprzyrodzonych i poszukiwał ich wszędzie tam, gdzie
podejrzewał ich istnienie
- 10 -

2 Pages 11-20

▲back to top

2.1 Page 11

▲back to top
Bajeczna lata 1825 – 1835
1. Młodziutki linoskoczek
Wzrostu byłem małego
Wiele razy pytano mnie, w jakim wieku zacząłem zajmować się
dziećmi. Mogę powiedzieć, że już w wieku dziesięciu lat robiłem, co mogłem,
tzn. organizowałem coś w rodzaju Oratorium.
Byłem bardzo mały, ale starałem się zrozumieć skłonności moich
kolegów. Patrzałem im prosto w twarz i potrafiłem odczytać ich myśli, jakie
snuły im się po głowie. Z tego powodu moi rówieśnicy bardzo mnie lubili, a
zarazem obawiali się mnie.
Każdy chciał mnie mieć za przyjaciela i sędziego w wypadkach sporu.
Komu mogłem, czyniłem dobro, zła nie wyrządzałem nikomu. Starali się
pozyskać mą przyjaźń, abym ich bronił w razie nieporozumień, wynikających
z zabaw. Co prawda byłem małego wzrostu, ale miałem siłę i odwagę, które
nawet w starszych ode mnie budziły lęk. I tak, gdy tylko wybuchały spory,
kłótnie i bójki, wybierano mnie na sędziego i nikt nie podważał moich
decyzji.
Opowiadania na łąkach i w oborze
Szczególną sympatię zyskiwały mi moje opowiadania. Mówiłem o
zdarzeniach, słyszanych na kazaniach czy na lekcjach katechizmu lub też o
przygodach wyczytanych w Królach Francji, Złym Guerinie i Bertoldzie i
Bertoldinie.
Koledzy, na mój widok, biegli ku mnie gromadnie. Domagali się, bym
im coś opowiedział, pomimo, że byłem jeszcze taki mały, iż z trudnością
pojmowałem to, co czytałem.
Często przyłączali się do chłopców niektórzy dorośli, tak że, gdy
szedłem do Castelnuovo czy wracałem do domu poprzez
- 11 -

2.2 Page 12

▲back to top
2. Spotkania
Pierwsza Komunia
Miałem jedenaście lat, gdy dopuszczono mnie do pierwszej Komunii.
Znałem już wtedy co prawda cały katechizm, ale Komunii świętej udzielano
dopiero po ukończeniu dwunastu lat. Ponieważ kościół był daleko, proboszcz
mnie nie znał. Moim wykształceniem religijnym zajmowała się prawie
wyłącznie moja mama. Pragnęła, bym jak najszybciej dostąpił tego wielkiego
aktu naszej świętej religii i przygotowała mnie jak tylko mogła, z całym zaan-
gażowaniem.1
Podczas Wielkiego Postu każdego dnia posyłała mnie na lekcje
katechizmu. Na zakończenie przystąpiłem do egzaminu, zdałem go i ustalono
datę, kiedy to razem z innymi dziećmi miałem przyjąć Komunię
Wielkanocną.
Podczas Postu, mama trzy razy zaprowadziła mnie do spowiedzi.
Powtarzała mi:
Jasiu, Bóg daje ci wielki dar. Staraj się należycie z niego skorzystać i
szczerze wyspowiadać się. Proś Pana o wybaczenie i obiecaj Mu, że będziesz
lepszy.
Obiecałem, a czy dotrzymałem, Bóg to wie. W przeddzień mama
pomogła mi się modlić, dała mi dobrą książkę do przeczytania i rady jakich
prawdziwie chrześcijańska matka udziela swym dzieciom.
W dniu pierwszej Komunii, wśród tłumu dzieci i rodziców, za-
chowanie skupienia było prawie że niemożliwością. Rano mama nie
pozwoliła mi z nikim rozmawiać. Zaprowadziła mnie na mszę świętą. Razem
ze mną odbyła przygotowanie i złożyła podziękowanie, odmawiając
modlitwy, które proboszcz ks. Sismondo, kazał wszystkim powtarzać na głos.
W ten dzień nie pozwoliła zajmować mi się pracą fizyczną i resztę
czasu spędziłem na czytaniu i modlitwie.
Kilkakrotnie powtórzyła mi:
Synu mój, to dla ciebie wielki dzień. Jestem pewna, że Bóg
zapanował w twym sercu. Obiecaj Mu, że postarasz się być dobrym przez
całe życie. Często przystępuj do Komunii, ale nigdy z grzechami na sumieniu.
Spowiadaj się zawsze szczerze. Staraj się być posłuszny. Chodź chętnie na
katechizm i na mszę. I, na miłość Boską, trzymaj się z daleka, jak od zarazy,
od tych, którzy mówią złe rzeczy.
Zawsze zachowałem w pamięci i starałem się przestrzegać rad mojej
matki. Wydaje mi się, że od tego dnia stałem się przynajmniej trochę lepszy.
Przedtem nie lubiłem słuchać i akceptować decyzji innych, a dla tych, którzy
dawali mi polecenia czy rady, miałem zawsze gotową odpowiedź.
Martwiła mnie jedna rzecz: nie było kościoła, do którego mógłbym
chodzić z kolegami modlić się czy śpiewać. By wysłuchać lekcji katechizmu
czy kazania, musiałem iść do Castelnuovo lub do Buttigliera, co wynosiło w
sumie około 10 km pieszo. To zresztą było też przyczyną, dla której wielu
przychodziło chętnie słuchać moich „kazań linoskoczka”.
Misje w Buttigliera
W Buttigliera odbywały się misje parafialne, na które uczęszczałem i
gdzie miałem okazję wysłuchać wielu przemówień religijnych. Ludzie ściągali
ze wszystkich stron, jako że misjonarze byli bardzo sławni. Co wieczór
mogliśmy wysłuchać nauki o religii chrześcijańskiej i odbyć medytacje nad
wiecznymi prawdami. Potem rozchodziliśmy się do domów.
Pewnego wieczoru wracałem właśnie do domu wraz z wieloma
innymi, wśród których był też ks. Calosso z Chieri, który niedawno został
kapelanem w Morialdo. Był to bardzo dobry, starszy ksiądz. Chodził zupełnie
zgarbiony, ale razem z nami odbywał wędrówki na „misje”.
Cztery soldy za cztery słowa
Widząc mnie, jako małe dziecko wśród starszych (pamiętam, że
byłem małego wzrostu, kędzierzawy, chodziłem z gołą głową nie odzywałem
się), ks. Calosso przyglądał mi się przez chwilę, a potem zagadnął:
Skąd jesteś, mój synu? Ty także przyszedłeś na misje?
Tak, byłem na kazaniu misjonarzy.
A cóż z niego mogłeś zrozumieć? Pewnie bardziej odpowiednie dla
ciebie byłoby kazanie twojej mamy, nieprawda?
- 12 -

2.3 Page 13

▲back to top
To prawda, mama często mówi mi dobre kazania, ale wydaje mi się,
że misjonarzy też rozumiem.
Kochany, jeśli mi powiesz cztery sensowne słowa z dzisiejszego
kazania, dam ci cztery soldy.
Czy chce ksiądz, żebym powiedział coś o pierwszym, czy o drugim
kazaniu?
O którym chcesz. Wystarczą mi cztery słowa. Pamiętasz, czego
dotyczyło kazanie?
Tak, tego, że trzeba być przyjaciółmi Boga i że nie wolno odkładać
nawrócenia się.
A co mówił na ten temat kaznodzieja? – zapytał stary ksiądz, lekko
już zaskoczony.
Pamiętam to doskonale. Mogę księdzu powtórzyć całe kazanie.
Bez najmniejszego kłopotu powtórzyłem wstęp, a potem trzy punkty
rozwinięcia: ten, kto odkłada moment nawrócenia się ryzykuje, że zabraknie
mu czasu, łaski Boskiej, albo zdecydowanej chęci. Ks. Calosso pozwolił mi
mówić przez ponad pół godziny, a potem zapytał:
Jak się nazywasz? Kim są twoi rodzice? Czy dużo chodziłeś do
szkoły?
Nazywam się Jan Bosko. Mój ojciec umarł, kiedy byłem jeszcze
dzieckiem. Moja matka jest wdową i ma trzech synów na utrzymaniu. Umiem
czytać i pisać.
Uczyłeś się gramatyki łacińskiej?
Nie wiem, co to takiego.
A chciałbyś się uczyć?
O tak, bardzo.
A co ci stoi na przeszkodzie?
Mój brat Antoni.
A dlaczego twój brat Antoni nie chce, żebyś się uczył?
Bo mówi, że szkoła to strata czasu. Ale gdybym chodził do szkoły, na
pewno nie traciłbym czasu. Dużo bym się uczył.
A dlaczego chciałbyś się uczyć?
Żeby zostać księdzem.
A po co chcesz zostać księdzem?
Żeby uczyć religii moich chłopców. Nie są źli, ale będą tacy, jeśli nikt
im nie pomoże. Chcę być z nimi, rozmawiać, pomóc im.
Te proste i szczere słowa wywarły wielkie wrażenie na ks. Calosso,
który dalej mnie obserwował. Doszliśmy w ten sposób do skrzyżowania,
gdzie nasze drogi rozchodziły się. Na koniec powiedział mi:
Nie poddawaj się. Zajmę się tobą i twoją nauką. W nie dzielę przyjdź
do mnie z mamą i zobaczysz, że załatwimy wszystko.
W następną niedzielę poszedłem wraz z mamą do niego do domu.
Ustalili, że będzie mnie uczył trochę codziennie, a że resztę dnia będę
pracował w polu, by zadowolić Antoniego. Mój brat zgodził się, bo miałem
zacząć się uczyć jesienią, kiedy nie ma już takiego nawału pracy w polu.
Pewność, że ktoś mną kieruje
Od kiedy zacząłem chodzić do ks. Calosso, nabrałem do niego
pełnego zaufania. Opowiedziałem mu, co robię i mówię, zwierzyłem mu
nawet swe myśli. Dzięki temu mógł mi udzielić dobrych rad.
Po raz pierwszy miałem pewność, że mam przewodnika, przyjaciela
od serca. W pierwszym rzędzie zakazał mi odprawiać takie pokuty jak do tej
pory, nieodpowiednie dla mojego wieku, zachęcił mnie natomiast do częstego
przystępowania do spowiedzi i Komunii. Nauczył mnie również codziennej
medytacji, czy też raczej duchowej lektury.
W świąteczne dni spędzałem z nim cały wolny czas, a w dni
powszednie, gdy tylko mogłem, służyłem mu do mszy. W tym okresie
zacząłem odczuwać radość z faktu, że rozwijam w sobie życie duchowe. Do
tej pory żyłem pod wielu względami materialnie, jak maszyna, która robi coś,
ale nie wie dlaczego.
W połowie września zaczęliśmy lekcje włoskiego. Nauczyłem się całej
gramatyki i pisałem wypracowania. Na Boże Narodzenie wziąłem do ręki
gramatykę łacińską. Na Wielkanoc zacząłem ćwiczenia z tłumaczeń łacińsko-
włoskich i włosko-łacińskich.
Przez cały ten czas nie zaprzestałem przedstawień latem na łące a
zimą w oborze. Zdarzenia opowiedziane przez ks. Calosso i jego słowa
wzbogacały moje „kazania”.
- 13 -

2.4 Page 14

▲back to top
Byłem szczęśliwy. Wydawało mi się, że spełniły się wszystkie moje
życzenia, ale wkrótce nowy cios i nowe wielkie cierpienie miały odebrać mi
wszelką nadzieję.
– Nasz osioł też nigdy nie chodził do szkoły, a jest potężniejszy od
ciebie.
Antoni wściekł się na te słowa, a ja, chcąc uniknąć razów i policzków,
musiałem uciekać.
3. Kiedy umarła nadzieja
Nauka i motyka
Zimą na wsi prawie w ogóle nie było pracy, więc Antoni pozwalał,
bym uczył się ile chcę.
Gdy nadeszła wiosna, zaczai się jednak skarżyć. Mówił, że on musi się
zaharowywać, podczas gdy ja żyję jak paniczyk. Nastąpiły spory między nim a
mną i mamą, zakończone kompromisową decyzją, że do szkoły będę chodził
wcześnie rano, aby przez resztę dnia móc pomagać w polu.
Ale co począć z przygotowywaniem lekcji i tłumaczeń? Poradziłem
sobie tak. Starałem się uczyć idąc do szkoły i wracając do domu. Po powrocie
do jednej ręki brałem motykę, do drugiej – podręcznik gramatyki. W drodze
na pole powtarzałem zaimki i czasowniki. Doszedłszy do miejsca pracy z
melancholią odkładałem gramatykę w bezpieczne miejsce i wraz z innymi
zabierałem się do kopania, gracowania i pielenia.
Gdy zbliżał się czas na posiłek, usuwałem się na bok i, z bułką w
jednej ręce i gramatyką w drugiej, uczyłem się. To samo robiłem, wracając do
domu. Czas na obiad czy na kolację, jakieś pół godzinki późnym wieczorem
były jedynymi momentami, które mogłem swobodnie poświęcić na
odrabianie prac pisemnych.
Pomimo takiej pracy i takiej dobrej woli, Antoni nie był zadowolony.
Pewnego dnia zdecydowanym tonem zwrócił się do matki i brata Józefa:
– Czas już skończyć z tą gramatyką. Ja urosłem duży i po tężny a
nigdy nie potrzebowałem książek.
W odruchu bólu i gniewu odpowiedziałem:
Parę szczęśliwych dni
Mama nie wiedziała, co robić, ja płakałem. Ks. Calosso, dowie-
dziawszy się o moich kłopotach w domu, wezwał mnie do siebie i powiedział:
– Janku, obdarzyłeś mnie wielkim zaufaniem i nie chcę, byś się
rozczarował. Zostaw twego gwałtownego brata i zamieszkaj ze mną.
Powtórzyłem zaraz tę propozycję mamie, a ona bardzo się ucieszyła.
W kwietniu przeniosłem się właściwie do kapelana, a do domu wracałem
tylko na noc.
Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie mojej radości. Ks. Calosso stał
się moim bożyszczem. Kochałem go jak ojca, modliłem się za niego,
pomagałem mu chętnie w czym tylko mogłem. Uczyniłbym dla niego
najbardziej fantastyczne rzeczy, a gdyby było potrzeba oddałbym swe życie.
Pod jego przewodnictwem czyniłem większe postępy w jeden dzień
niż w domu w ciągu tygodnia. Ten Boży człowiek naprawdę mnie kochał.
Wiele razy powtarzał mi:
– Nie martw się o przyszłość. Dopóki ja żyję, niczego ci nie za
braknie, a jak umrę, zabezpieczę cię.
Ks. Calosso odchodzi
Wszystko układało się pomyślnie. Byłem całkowicie szczęśliwy, gdy
tragedia odebrała mi wszelką nadzieję. Pewnego kwietniowego ranka7, ks.
7 Z zachowanych w probostwie dokumentów wynika, że ks. Jan Melchior Calosso zamieszkał w
Morialdo we wrześniu 1829 r. i umarł w wieku siedemdziesięciu lat w listopadzie 1830 r., a zatem nie w
kwietniu. Pamięć ks. Bosko, podobnie jak kamera, doskonale rejestrowała zdarzenia i szczegóły, ale
myliła się czasami, gdy chodziło o ustalenie miesiąca czy roku. Z badań Eugeniusza Valentiniego
wynika jasno, że Janek Bosko spotkał ks. Calosso podczas kazań w Buttigliera w 1829 r., a więc krótko
po tym, jak przez dwa lata pracował w majątku Moglii jako pastuszek. Na temat tych dwóch lat,
szczegółowo zapamiętanych przez członków rodziny Moglii, ks. Bosko zachowuje niewytłumaczalne
milczenie.
- 14 -

2.5 Page 15

▲back to top
Calosso posłał mnie do rodziny z jakąś sprawą. Ledwo zdążyłem wejść do
domu, gdy ktoś przybiegł,
by zawiadomić mnie, że mam natychmiast wracać. Ks. Calosso miał
atak apopleksji i chciał ze mną mówić.
Nie biegłem, a leciałem. Mój najdroższy ksiądz leżał w łóżku i nie
mógł już mówić, ale poznał mnie, dał mi kluczyk od szuflady, w której były
pieniądze, i na migi pokazał mi, że mam je wziąć dla siebie.
Odszedł z Bogiem, po dwóch godzinach agonii, a wraz z nim umarły
wszelkie moje nadzieje. Dopóki będę żył, codziennie rano, jak to zawsze
czynię, będę się modlił za mojego wielkiego dobroczyńcę.
Gdy przybyli jego spadkobiercy, przekazałem im kluczyk i wszystkie
inne rzeczy.
4. Jakże długa droga do szkoły
Kleryk o dobrej twarzy
W tych latach za sprawą Boskiej Opatrzności spotkałem innego
dobroczyńcę, ks. Józefa Cafasso z Castelnuovo d’Asti. Była to druga niedziela
października i mieszkańcy Morialdo obchodzili święto Macierzyństwa Maryi.
Było to święto patronki osiedla i wszyscy byli weseli i załatani. Na łąkach
odbywały się zabawy i przedstawienia, występowali szarlatani i sztukmistrze.
Stałem oparty o drzwi kościoła, z dala od widowisk, gdy ujrzałem
kleryka. Był niewielkiego wzrostu, miał błyszczące oczy i dobrą twarz.
Zaciekawiony i zachwycony podszedłem do niego i powiedziałem:
– Jeśli chce ksiądz obejrzeć jakieś przedstawienie z okazji naszego
święta, to proszę mi powiedzieć, a chętnie księdza za prowadzę.
Spojrzał na mnie i bardzo uprzejmie zapytał mnie, ile mam lat, czy się
uczę, czy przystąpiłem już do pierwszej Komunii, czy chodzę do spowiedzi i
na lekcje katechizmu. Odpowiedziałem mu skwapliwie, a potem ponowiłem
propozycję:
Czy chce ksiądz obejrzeć jakieś przedstawienie?
Mój drogi przyjacielu – odpowiedział – dla księży widowiskiem są
obrządki kościelne. Im więcej ludzi uczestniczy w nich z miłością, tym więcej
jest spektakli, które radują serce kapłana. Naszymi przyjemnościami są: msza
święta, Komunia i spowiedź i z nich wypływa najgłębsza radość. Czekam, aż
otworzą kościół.
Przełamując obawy, odpowiedziałem mu na to:
To, co ksiądz mówi, to prawda, ale przecież jest czas na wszystko: na
pójście do kościoła i na rozrywkę.
Zaczął się śmiać, i dał mi odpowiedź, w której zawierał się jego
program życiowy.
Kto zostaje kapłanem, oddaje się Panu, i ze wszystkich rzeczy tego
świata interesuje go tylko to, co może przynieść chwałę Bogu i służyć
duszom ludzkim.
Przejęty szacunkiem, zapytałem go, jak się nazywa. Kleryk, który w
słowach i w całej postawie tak głęboko przejawiał ducha Pana, nazywał się
Józef Cafasso i był studentem pierwszego roku teologii. Zdałem sobie
sprawę, że już wcześniej wielokrotnie słyszałem o nim, jako o młodym
świętym.
Niepewna przyszłość
Śmierć ks. Calosso, jak już powiedziałem, była dla mnie prawdziwą
tragedią. Płakałem i nikt nie mógł mnie pocieszyć. Za dnia myślałem o nim, a
w nocy śniłem. Sprawa przybrała taki obrót, że moja mama, poważnie
zaniepokojona o moje zdrowie, posłała mnie na jakiś czas do dziadków w
Capriglio.
W tym właśnie okresie miałem inny sen, w którym ujrzałem kogoś,
kto surowo mnie zbeształ, bo więcej nadziei pokładałem w ludziach niż w
dobroci Boga, naszego Ojca.
Martwiła mnie również nauka. Co robić, by móc ją kontynuować?
Było wielu dobrych księży, którzy pracowali dla dobra ludzi, ale nie
potrafiłem się zaprzyjaźnić z żadnym z nich. Często spotykałem po drodze
proboszcza i jego zastępcę. Pozdrawiałem ich z daleka, podchodziłem
grzecznie, ale oni tylko pozdrawiali mnie i szli dalej.
- 15 -

2.6 Page 16

▲back to top
Nieraz, rozgoryczony do łez, mówiłem: – Gdybym był księdzem,
postępowałbym inaczej. Starałbym się być bliżej dzieci, dawać im dobre rady,
powiedzieć im dobre słowo. Dlaczego nie mogę porozmawiać z naszym
proboszczem? Ks. Calosso ze mną rozmawiał, dlaczego inni księża nie?
Mama widziała moje cierpienie, ale, jeśli chodzi o naukę, nie miała
żadnej nadziei na uzyskanie zgody Antoniego, który miał już ponad
dwadzieścia lat. W tej sytuacji postanowiła podzielić spadek po ojcu. Problem
polegał na tym, że ja i Józef byliśmy jeszcze niepełnoletni, a to pociągało za
sobą długie załatwienie sprawy i duże koszty. Mimo to mama podjęła decyzję.
W ten sposób zostało nas w rodzinie troje: mama, Józef i ja, jako że
babcia umarła już parę lat wcześniej.
Jan Roberto, krawiec i śpiewak
Normalna szkoła i inny nauczyciel wystawiły na ciężką próbę tę
odrobinę wiedzy, jaką zdobyłem do tej pory. Musiałem zacząć właściwie
jeszcze raz od początku gramatykę włoską i z trudem brnąć ku gramatyce
łacińskiej.
W pierwszym okresie chodziłem do szkoły każdego ranka i
popołudnia, robiąc dziennie ok. 20 km.
Ale gdy tylko przyszła prawdziwa zima, utrzymanie takiego rytmu
okazało się niemożliwe, zostałem więc oddany na pensję do Jana Roberto,
dobrego człowieka, który z zawodu był krawcem.
Poza tym był również dobrym śpiewakiem amatorem; śpiewał
zarówno muzykę świecką jak i kościelną. Ponieważ ja też miałem dobry głos,
nauczył mnie muzyki. Po paru miesiącach mogłem już wejść na chór i wraz z
nim odśpiewać fragmenty muzyki kościelnej.
W wolnych chwilach brałem także do ręki igłę i nożyczki. W krótkim
czasie stałem się specjalistą w przyszywaniu guzików, obrębianiu i zszywaniu,
a także poczyniłem postępy w trudniejszych operacjach, jak krojenie
materiału na kurtki, spodnie i kamizelki.
Pan Roberto, widząc moje postępy, uczynił mi poważną propozycję
abym został krawcem w jego pracowni, ale ja miałem inne plany: chciałem
kontynuować naukę. Lubiłem poznawać inne rzeczy w wolnych chwilach, ale
cały mój wysiłek skoncentrował się na zasadniczym celu.
Przyjaciele i źli koledzy
Podczas pierwszego roku nauki w szkole musiałem też uregulować
sprawy z paroma złymi kolegami. Wyciągali mnie na wagary, a ja próbowałem
się wykręcić, mówiąc, że nie mam pieniędzy. Poradzili mi wtedy, żebym je
ukradł gospodarzowi lub matce. Jeden, by przekonać mnie, powiedział mi
bezczelnie:
– Obudź się i naucz się żyć na tym świecie. Jeśli nie otworzysz oczu,
pozostaniesz na zawsze dzieckiem. Jeśli chcesz mieć łatwe życie, musisz
zdobyć pieniądze, obojętnie w jaki sposób.
Pamiętam, że dałem mu taką odpowiedź:
– Nie rozumiem twoich słów. Wygląda na to, że chcesz namówić
mnie, bym został złodziejem, a przecież siódme przykazanie Boskie mówi:
„Nie kradnij”. Kto zostaje złodziejem, źle skończy. A zresztą moja matka
mnie kocha. Jeśli proszę ją o pieniądze na uczciwe rzeczy, daje mi. Zawsze jej
słuchałem i nie mam zamiaru tego zmieniać. Jeśli twoi koledzy kradną, to są
przestępcami, a jeśli nie kradną, ale namawiają do tego innych, są łajdakami.
Moja zdecydowana odprawa obiegła całą szkołę i nikt już nie odważył
się czynić mi podobnych propozycji. Dowiedział się też o tym nauczyciel, i
od tej chwili zaczął okazywać mi więcej sympatii. Nawet rodzice wielu moich
szkolnych kolegów, usłyszawszy o sprawie, chcieli, by ich synowie zostali
moimi przyjaciółmi.
Wkrótce znów miałem wokół siebie grupę przyjaciół, którzy lubili
mnie i słuchali jak chłopcy z Morialdo. Wszystko zaczynało się już dobrze
układać, gdy wyskoczyła nowa przeszkoda. Mojego dotychczasowego
nauczyciela, ks. Virano, mianowano proboszczem w Mondonio, w diecezji w
Asti. W kwietniu opuścił on szkołę, a na jego miejsce przyszedł inny
nauczyciel, mniej zdolny od niego. Nie umiał zaprowadzić w klasie porządku
i posłuszeństwa. W chaosie, jaki zapanował, zapomniałem w końcu nawet to,
czego nauczyłem się w poprzednich miesiącach.
- 16 -

2.7 Page 17

▲back to top
5. Trzy klasy w ciągu roku w Chieri
Jeszcze raz od początku
Straciłem wiele czasu. By nie marnować go dalej, ustaliliśmy, że
przeniosę się do Chieri, gdzie już na serio zabiorę się do nauki. Był rok 1831.
Na kimś, kto wyrósł wśród drzew i zagajników i w swym życiu
widział tylko niewielkie prowincjonalne osady, przyjazd do miasta robi wielkie
wrażenie.
Zamieszkałem na pensji u Lucyny Matta, wdowy pochodzącej z
naszej wsi, która przeniosła się do Chieri, by być razem ze swym jedynym
synem i pomagać mu w nauce.
Pierwszą osobą, jaką poznałem, był ks. Eustachy Valimberti, którego
wspominam z wdzięcznością. Zapraszał mnie, bym służył mu do mszy i
wykorzystywał te chwile na udzielanie doskonałych rad co do zachowania i
unikania niebezpieczeństw w mieście. On też zaprowadził mnie do dyrektora
z ramienia rządu i przedstawił też paru profesorom.
Jako że do tej pory uczyłem się po trochu wszystkiego, czyli
właściwie niczego, poradzono mi, bym zapisał się do szóstej klasy.
Nauczyciela, teologa Pugnetti, wspominam bardzo ciepło. Traktował
mnie bardzo uprzejmie, a uwzględniając mój wiek i dobre chęci, pomagał mi
w szkole, zapraszał do siebie i nie szczędził trudu, bym tylko mógł nadrobić
stracony czas.
Ze względu na mój wiek (miałem ukończone szesnaście lat) i wzrostem
wydawałem się olbrzymem wśród małych uczniów, sytuacja ta przygnębiała
mnie. Po dwóch miesiącach jednak, ponieważ uzyskałem doskonałe
świadectwo, dopuszczono mnie do egzaminu, bym mógł przejść do klasy
piątej (klasy liczono w odwrotnej kolejności: z piątej przechodziło się do czwartej, potem
do trzeciej, itd.).
Z przyjemnością przeszedłem do nowej klasy, gdzie uczniowie byli
już więksi, a nauczycielem był mój drogi przyjaciel, ks. Valimberti.
Po następnych dwóch miesiącach znów uzyskałem wspaniałe oceny,
więc w drodze wyjątku dopuszczono mnie do kolejnego egzaminu i
przesunięto do klasy czwartej.
W klasie tej uczył Wincenty Cima, człowiek surowy, który
utrzymywał uczniów w żelaznej dyscyplinie. Widząc przychodzącego w
połowie roku do klasy ucznia tak wysokiego jak on, zażartował:
– Albo jest tak wielki tępak, albo wielki geniusz. Trochę wystraszony
jego surowością odrzekłem:
Coś pośrodku. Jestem biednym chłopakiem, który ma dobrą wolę
wypełniać swe obowiązki i czynić postępy w nauce.
Te słowa spodobały mu się i z niezwykłą uprzejmością powiedział:
Jeśli masz dobre chęci, jesteś w dobrych rękach, bo ja nie pozwolę ci
tracić czasu. Uzbrój się w odwagę. A jak będziesz miał jakieś trudności,
zwróć się do mnie natychmiast, to ci pomogę.
Podziękowałem mu z całego serca.
Kiedy zapomina się przynieść książki
Byłem w czwartej klasie około dwóch miesięcy, kiedy stałem się
głośny dzięki pewnej przygodzie. Profesor od łaciny tłumaczył nam właśnie
żywot Agezylausa, spisany przez Korneliusza Nepota. Tego dnia zostawiłem
w domu książkę, więc żeby profesor tego nie zauważył, miałem przed sobą
rozłożony podręcznik do gramatyki.
Koledzy spostrzegli mój wybieg. Jeden szturchnął znacząco sąsiada,
drugi zaczął się śmiać, aż wreszcie w całej klasie zapanowało poruszenie.
– Co tam znowu? – zapytał profesor. – Chcę wiedzieć natychmiast co
się dzieje.
Widząc, że wszyscy patrzyli w moją stronę, kazał mi przeczytać tekst i
powtórzyć tłumaczenie. Wstałem z książką do gramatyki w ręku i z pamięci
powtórzyłem jedno zdanie. Koledzy, niemal odruchowo krzyknęli ze
zdumienia i zaczęli klaskać.
Profesor strasznie się zdenerwował: krzyczał, że po raz pierwszy
zdarza się mu taki bałagan i hałas na lekcji. Chciał mi dać po głowie, ale się
uchyliłem. Potem, położywszy rękę na mojej gramatyce, kazał chłopcom z
sąsiednich ławek wytłumaczyć przyczyny „bałaganu”.
– Bosko nie ma Korneliusza Nepota. To, co trzyma w ręku, to
gramatyka łacińska, ale przeczytał i przetłumaczył tak, jakby miał przed
oczami książkę Korneliusza.
- 17 -

2.8 Page 18

▲back to top
Profesor spojrzał wówczas na książkę, na której położył rękę, i
zażądał bym „przeczytał” jeszcze następne dwa zdania z Korneliusza. Potem
powiedział:
– Wybaczam ci ze względu na twą wspaniałą pamięć. Masz szczęście i
postaraj się ją dobrze wykorzystać.
Pod koniec roku szkolnego zostałem promowany do trzeciej klasy.
6. Towarzystwo wesołości
Nauka na własny koszt
W pierwszych czterech klasach musiałem o własnych siłach nauczyć
się postępować z kolegami.
Podzieliłem ich na trzy kategorie = dobrych, obojętnych i złych.
Złych, gdy tylko ich przejrzałem, unikałem i zawsze i wszędzie. Do
obojętnych podchodziłem, jeśli było potrzeba i odnosiłem się do nich
uprzejmie. Z dobrymi starałem się zaprzyjaźnić i traktowałem ich serdecznie.
Początkowo nie znałem w mieście nikogo, więc ze wszystkimi
trzymałem się raczej na dystans. Musiałem jednak walczyć, by nie stać się
niczyim niewolnikiem. Jeden ciągnął mnie do teatru, inny na grę w klipę,
jeszcze inny, żeby popływać w rzece. Pewien chłopak chciał, bym stał się
członkiem jego bandy, okradającej ogrody i warzywniaki. Inny był na tyle
bezczelny, że zachęcał mnie, bym ukradł jakiś drogocenny klejnot gospodyni.
Uwolniłem się od tych złych kolegów, unikając starannie ich
towarzystwa, skoro tylko spostrzegłem się, kim są ci ludzie. Wszystkim
mówiłem, że matka oddała mnie pod opiekę gospodyni i że ze względu na
miłość do matki nie mogę nigdzie chodzić bez pozwolenia pani Lucyny.
To moje dobrowolne uzależnienie się od pani Lucyny przyniosło mi
zresztą również pewne korzyści finansowe. Widząc, że jestem godzien
zaufania, zleciła mi opiekę nad jej synem, chłopcem bardzo ruchliwym,
przepadającym za zabawą, a znacznie mniej za nauką. Chociaż więc chodził
do wyższej klasy, jego matka poprosiła mnie, bym mu udzielał korepetycji.
Traktowałem go jak brata. Uprzejmie się do niego odnosząc i
zgadzając się na wspólne zabawy, zdołałem go skłonić do chodzenia do
kościoła. W ciągu sześciu miesięcy dały się już zauważyć zmiany. W szkole
nauczyciele byli z niego zadowoleni i stawiali mu dobre oceny, a matka tak
szczęśliwa, że zmniejszyła mi opłatę za pensję.
Kapitan małej armii
Ci, którzy starali się wciągnąć mnie do swych niecnych przedsięwzięć,
byli najgorszymi uczniami. Stopniowo zaczęli się zwracać do mnie i w innych
sprawach: abym pożyczył im napisane wypracowania czy tłumaczenie.
Dowiedziawszy się o tym, profesor surowo mnie skrzyczał. „Twoja
przysługa jest zła – powiedział – bo tylko utwierdzasz ich w lenistwie.
Zabraniam ci tego kategorycznie”.
Zacząłem więc szukać lepszego sposobu pomagania im. Tłu-
maczyłem im to, czego nie rozumieli, tak by sami byli w stanie uporać się z
największymi kłopotami, i w ten sposób zaskarbiłem sobie ich wdzięczność i
sympatię. Koledzy przychodzili do mnie coraz częściej w wolnych chwilach, a
to aby im pomóc w pracy domowej, a to by posłuchać moich opowiadań, a
wreszcie już bez żadnego konkretnego powodu, tak jak chłopcy z Morialdo i
Castelnuovo.
Utworzyliśmy coś w rodzaju grupy, którą nazwaliśmy Towarzystwem
Wesołości. Nazwa ta pasowała jak ulał, bo każdy z członków miał za zadanie
organizowanie zabaw, kierowanie konwersacją i czytanie książek, których
treść mogłaby nas bawić. Trzeba było za wszelką cenę unikać wszystkiego, co
mogłoby wywołać melancholię i smutek, a zwłaszcza lekceważenie prawa
Bożego. Ci, którzy przeklinali, wymawiali imię Boskie bez uszanowania,
mówili złe rzeczy, musieli koniecznie odejść z Kompanii.
Tak oto znalazłem się na czele znacznej grupy chłopców. Wspólnie
ustaliliśmy następujący, nader prosty regulamin:
Żadnego czynu ani żadnych słów niegodnych chrześcijanina.
Sumienność w wypełnianiu obowiązków szkolnych i religijnych.
- 18 -

2.9 Page 19

▲back to top
Te wydarzenia przyniosły mi niejaki rozgłos. W 1832 r. ceniono mnie
i słuchano jak kapitana małej armii. Zewsząd proszono mnie o pomoc przy
organizowaniu zabaw, o pomaganie słabszym uczniom i o udzielanie
korepetycji.
W ten sposób Boska Opatrzność pomagała mi zdobyć pieniądze na
podręczniki, ubrania i inne potrzeby bez obciążenia budżetu rodziny.
7. Dni wesołości i dyscypliny
„Jeśli nie masz przyjaciela, który poprawiałby cię, opłać wroga”
W Towarzystwie Wesołości było wielu wspaniałych chłopców. Pamiętam
Wilhelma Carigliano z Poirino i Pawła Braje z Chieri. Chętnie uczestniczyli w
naszych zabawach, ale na pierwszym miejscu stawiali zawsze obowiązki
szkolne. Obaj lubili głośne zabawy, ale też i skupienie w milczeniu i rozmowę
z Bogiem.
W świąteczne dni po zebraniach w szkole szliśmy do kościoła św.
Antoniego. Jezuici, którzy opiekowali się tym kościołem, prowadzili w nim
wspaniałe lekcje katechizmu. Opowiadali zdarzenia i przykłady, które
pamiętam do dziś.
W tygodniu Towarzystwo Wesołości zbierało się w domu jednego z
członków, by rozmawiać o religii. Mógł w nich uczestniczyć każdy, kto chciał.
Do najbardziej wytrwałych bywalców należeli Carigliano i Braja.
Podczas tych zebrań na przemian bawiliśmy się, rozmawialiśmy na
tematy związane z chrześcijaństwem, czytaliśmy dobre książki i modliliśmy
się. Nawzajem dawaliśmy sobie dobre rady i pomagaliśmy sobie w
poprawianiu swych wad. Nieświadomie wcielaliśmy w życie wielką maksymę
Pitagorasa: „Jeśli nie masz przyjaciela, który poprawiałby cię, opłać wroga, by
oddał ci tę samą przysługę”.
Nauczyciel, który nawet w żartach...
Nie poprzestawaliśmy jednak na samych zebraniach. Razem
chodziliśmy słuchać słowa Bożego, do spowiedzi i do Komunii.
W tych czasach, co warto przypomnieć, religia była jedną z podstaw
nauczania. Profesor, który choćby w żartach, wymówił brzydkie słowo czy
zaklął, natychmiast zostałby zwolniony z pracy. Biorąc to pod uwagę, łatwo
sobie wyobrazić, jak surowo traktowano buntujących się czy wywołujących
zgorszenie uczniów.
W dni powszednie wszyscy wysłuchiwali porannej mszy świętej, a na
rozpoczęcie i na koniec zajęć odmawiali krótką modlitwę i Ave Maria. W dni
świąteczne uczniowie zbierali się w wyznaczonym przez władze szkolne
kościele, gdzie najpierw przez kilka minut słuchali lektury duchowej i
odśpiewywali nabożeństwo do Matki Boskiej. Potem następowała msza z
homilią. Wieczorem, długie zebranie, poświęcone nauce katechizmu,
nieszporom i nauce religii.
Każdy musiał przystępować do spowiedzi i Komunii, a żeby nikt tego
obowiązku nie zaniedbywał, raz w miesiącu dostawaliśmy zaświadczenie, że
odbyliśmy spowiedź. Kto tego nie dopełnił, nie był dopuszczany do
końcowych egzaminów, nawet gdyby był bardzo inteligentny.
Ta surowa dyscyplina osiągała dobre rezultaty. Chłopcy przez całe
lata nie słyszeli złych słów czy przekleństw i w szkole i w domu zachowywali
się grzecznie i z szacunkiem. Często pod koniec roku nawet wyjątkowo
liczebne klasy były promowane w całości. Pamiętam, że tak właśnie zdarzyło
się, gdy uczęszczałem do trzeciej, drugiej i pierwszej klasy.
Sympatyczny kanonik
W tych latach wybrałem sobie na spowiednika ks. kanonika Meloria z
Kolegiaty w Chieri. Wyszło mi to na dobre. Za każdym razem, gdy szedłem
do niego, przyjmował mnie z wielką dobrocią.
Na tych, którzy przystępowali do spowiedzi i Komunii częściej niż raz
w miesiącu, patrzano w tych czasach prawie jak na świętych. Wielu
spowiedników nie pozwalało na częste przyjmowanie Sakramentów. Ks.
Meloria natomiast zachęcał mnie zawsze do jak najczęstszych spotkań z
- 19 -

2.10 Page 20

▲back to top
Panem. Jeśli znalazłem w sobie siłę, by nie dać się wciągnąć na złą drogę
niektórym kolegom, to właśnie dzięki tym jego zawsze ponawianym
zachętom.
Przez wszystkie te lata, które spędziłem w Chieri, nie zapomniałem
jednak o przyjaciołach z Morialdo. Od czasu do czasu odwiedzałem ich w
czwartki. Podczas jesiennych wakacji, gdy tylko dowiadywali się, że miałem
przyjechać, wybiegali mi naprzeciw i z tej okazji organizowali zawsze wielką
zabawę.
W Morialdo też założyłem Towarzystwo Wesołości, do którego mogli
wstąpić wszyscy ci, którzy odznaczali się dobrocią; z roku na rok odchodzili
zaś ci, którzy nie sprawowali się dobrze i nabrali smutnych zwyczajów
przeklinania i mówienia złych rzeczy.
8. Spotkanie z Alojzym Comollo
Niebezpieczeństwo powtarzania roku
Na zakończenie roku nauk humanistycznych (druga klasa), egzaminy
odbywały się pod przewodnictwem nadzwyczajnego komisarza, prof. Józefa
Grazzaniego, znanego ze swych zasług w szkolnictwie i wysłanego przez
Najwyższą Radę d/s Oświaty. Był dla mnie bardzo uprzejmy. Od tego
spotkania, które do dziś wspominam z wdzięcznością, zrodziła się trwająca
nadal przyjaźń. Ks. Grazzani żyje dziś (1873) w Moltedo Superiore, niedaleko
Onegli, gdzie się urodził. Oprócz innych dobrych uczynków, płacił co roku w
naszym kolegium w Alassio czesne za jednego z chłopców, pragnącego w
przyszłości zostać księdzem.
Egzaminy przebiegały w bardzo poważnej atmosferze. Przystąpiło
nas do nich 45 i wszyscy przeszliśmy do następnej klasy. Tylko ja, podając
koledze pod ławką tłumaczenie, naraziłem się na oblanie, ale dzięki wyrokowi
mojego najdroższego profesora Giusana, dominikanina, uszło mi to na
sucho. Profesor wyznaczył mi inny tekst do tłumaczenia, który zrobiłem
dobrze i w ten sposób otrzymałem bardzo dobre oceny.
Z polecenia rady miejskiej, w każdej klasie przynajmniej jeden uczeń,
który otrzymał maksymalne oceny ze sprawowania i z nauki, był zwalniany z
opłaty za szkołę (12 lirów). Ponieważ zawsze mi szło dobrze, co roku
zwalniano mnie z tej opłaty.
Tego roku straciłem jednego z mych najdroższych przyjaciół: Pawła
Braje, który zmarł 10 lipca, po długiej chorobie. Starałem się naśladować jego
dobroć, jego pokorne przyjmowanie cierpienia i żywą wiarę. Dołączył do św.
Ludwika, którego tak podziwiał za życia. Jego śmierć była bolesnym ciosem
dla całej szkoły. Wszyscy uczestniczyliśmy w jego pogrzebie, a podczas
wakacji wielu przystępowało parokrotnie do Komunii i odmawiało różaniec
w jego intencji.
Bóg jednak w swej dobroci wypełnił pustkę, jaką pozostawił po sobie
Paweł, zsyłając nam innego przyjaciela, równie dobrego, a w przyszłości
jeszcze bardziej sławnego niż on: Alojzego Comollo.
„Zmuszę cię siłą”
Po ukończeniu przedmiotów humanistycznych prof. Piotr Banaudi i
inni poradzili mi, bym z pominięciem roku retoryki (I klasa, odpowiednik V
klasy gimnazjum), spróbował od razu zdać egzamin na filozofię (liceum
klasyczne).
Rzeczywiście zdałem ten egzamin i przeszedłem, ale mimo to w
latach 1834–35 chodziłem na retorykę, bo bardzo lubiłem literaturę. Dzięki
temu właśnie spotkałem Alojzego Comollo.
Napisałem życiorys tego wspaniałego młodzieńca, by każdy mógł się
z nim szczegółowo zapoznać. Tu przypomnę tylko dni naszego spotkania.
Wśród uczniów naszej klasy rozeszła się pogłoska, że przyjdzie do
nas „święty chłopak”. Był to siostrzeniec proboszcza z Cinzano, starego i
szanowanego za świątobliwość księdza. Chciałem poznać tego chłopca, ale
nie znałem nawet jego imienia. A oto, jak go poznałem.
Byliśmy w klasie i niektórzy bawili się, robiąc zawody w
przeskakiwaniu przez pochylonego kolegę. Mistrzami w tej niebezpiecznej
grze byli najbardziej postrzeleni i najmniej pilni.
- 20 -

3 Pages 21-30

▲back to top

3.1 Page 21

▲back to top
W tym momencie niedawno przybyły chłopak, około 15–letni,
wszedł do klasy i spokojnie zajął swe miejsce w ławce wśród całego tego
rozgardiaszu, a potem otworzył książki i zaczął się uczyć. Wydawał się być
głuchy na rozlegające się naokoło wrzaski.
Co poniektórzy zaczęli na niego krzywo patrzeć, a jeden,
bezczelniejszy od innych, podszedł do niego, złapał go za rękę i zawołał:
Chodź z nami grać.
Nie potrafię, nigdy w to nie grałem – wybąkał zaczepiony.
No to teraz się nauczysz. Chodź, albo siłą cię do tego zmuszę.
Możesz mnie pobić, jeśli chcesz, ale nie będę z wami się bawił.
Łobuz najpierw pociągnął go za rękę, a potem wymierzył mu dwa
policzki, które rozległy się gromkim echem w całej klasie. Krew we mnie
zawrzała. Spodziewałem się, że znieważony słusznie się zemści, tym bardziej,
że najwidoczniej był silniejszy i wyższy od przeciwnika, a tymczasem nic
takiego się nie stało. Z czerwoną, prawie siną twarzą, spoliczkowany spojrzał
z litością na łobuza i powiedział mu:
Zadowolony teraz jesteś? To zostaw mnie w spokoju. Wybaczam ci.
Oniemiałem: to był czysty heroizm. Natychmiast zacząłem się
rozpytywać o imię tego młodzieńca: był to właśnie Alojzy Comollo,
„świątobliwy chłopiec”, siostrzeniec proboszcza z Cinzano.
Stanęli przede mną murem
Od tego momentu zostaliśmy serdecznymi przyjaciółmi. Mogę
powiedzieć, że od niego właśnie nauczyłem się żyć prawdziwie po
chrześcijańsku. Błyskawicznie się zrozumieliśmy i zaczęliśmy cenić.
Potrzebowaliśmy nawzajem siebie: ja potrzebowałem jego pomocy duchowej,
on – mojej fizycznej. Faktem jest, że nieśmiały Alojzy nawet nie śmiał się
próbować bronić przed zaczepkami i zniewagami. Mnie natomiast, ze
względu na mą odwagę i siłę, szanowali wszyscy, nawet starsi i silniejsi ode
mnie.
Któregoś dnia chcieli poniżyć i pobić Alojzego i Antoniego Candelo,
innego dobrego chłopca. Krzyknąłem, żeby zostawili ich w spokoju, ale nie
posłuchali mnie. Zaczęli ich wyzywać, na co powiedziałem:
– Kto jeszcze powie choćby jedno wyzwisko, będzie musiał policzyć
się ze mną.
Wtedy najwyżsi i najbezczelniejsi stanęli przede mną murem, podczas
gdy jeden, czując się pewnie za taką osłoną, dwukrotnie spoliczkował
Alojzego. Wpadłem we wściekłość. Nie mogąc sięgnąć po jakiś kij czy
krzesło, złapałem jednego ze stojących przede mną za ramiona i, posługując
się nim jak maczugą, zacząłem walić pozostałych.
Kiedy rozłożyłem ich na ziemi, inni uciekli z wrzaskiem.
W tym momencie wszedł profesor, a widząc młócące ręce i nogi
wśród nieopisanych krzyków, zaczął krzyczeć na nas i na prawo i na lewo
zadawać ciosy.
Gdy udało mu się w końcu zaprowadzić jaki taki porządek, kazał
sobie opowiedzieć, skąd wynikło całe zamieszanie, a nie mogąc uwierzyć,
polecił mi odtworzyć scenę. Wybuchnął śmiechem na ten widok, po nim inni,
aż w końcu profesor zapomniał mnie ukarać.
„Jesteś tak zajęty rozmową z ludźmi...”
Alojzy za to nie omieszkał udzielić mi lekcji, gdy tylko znaleźliśmy się
sami.
Janku – powiedział – twoja siła przeraża mnie. Bóg dał ci ją nie po
to przecież, byś wyrządzał krzywdę kolegom. On chce, byśmy wybaczali,
byśmy się kochali, byśmy czynili dobro tym, którzy wyrządzają nam zło.
Jego dobroć była wprost niewiarygodna. W końcu dałem się
przekonać i pozwoliłem, by mnie prowadził.
Wraz z Alojzym Comollo, Wilhelmem Carigliano, często
przystępowaliśmy razem do spowiedzi i do Komunii, chodziliśmy na
medytacje i lektury duchowe, służyć do mszy i oddać hołd Jezusowi
ukrytemu w Najświętszym Sakramencie. Alojzy proponował nam to zawsze z
taką dobrocią i uprzejmością, że wręcz nie sposób było mu odmówić.
Pewnego dnia, przechodząc koło kościoła, rozmawiałem z kolegą i
zapomniałem zdjąć beretu. Alojzy, choć w sposób bardzo uprzejmy zwrócił
mi na to uwagę:
Jesteś tak zajęty rozmową z ludźmi, Janku, że nawet nie zauważasz
tego, iż przechodzisz obok domu Pana.
- 21 -

3.2 Page 22

▲back to top
9. Małe i wielkie zdarzenia
Wśród tortów i lodów
Opowiedziałem wam parę historyjek szkolnych. Teraz kolej na inne
wydarzenia, które również mogą być zabawne.
W tym czasie zmieniłem pensję. Przyjaciel rodziny, Jan Pianta,
otworzył właśnie kawiarnię i zaproponował mi, bym mieszkał u niego.
Zgodziłem się, między innymi dlatego, że było to niedaleko domu mojego
dobrego profesora, ks. Piotra Banaudi.
Mieszkanie przy restauracji może być niebezpieczne dla młodego
człowieka. Udało mi się jednak uniknąć okazji do zła, dzięki temu, że
właściciele byli porządnymi chrześcijanami i że miałem wspaniałych
przyjaciół.
Po odrobieniu lekcji pozostawało mi zawsze sporo czasu wolnego.
Zacząłem dzielić go na dwie części. W pierwszej czytałem klasyków literatury
włoskiej i łacińskiej, w drugiej uczyłem się przygotowywać ciasta i likiery.
W połowie roku nie tylko przygotowywałem już ciasta i czekoladę, ale
znałem również przepisy i sekrety wyrobu lodów, ciast, napojów chłodzących
i likierów.
Ponieważ ta okoliczność była bardzo korzystna dla działalności
lokalu, właściciel wkrótce potem pozwolił mi mieszkać bezpłatnie. Później
zaproponował mi nawet, bym zostawił szkołę i zaczął pracować w jego
kawiarni, ale odmówiłem, bo za wszelką cenę chciałem się uczyć, a wszystkim
innym zajmowałem się tylko dla rozrywki.
Śmierć w rzece
Profesor Banaudi był wzorowym nauczycielem. Choć nie karał nigdy
nikogo, zyskał sobie u wszystkich miłość i respekt. Kochał swych uczniów,
jakby byli jego dziećmi, a oni odwzajemniali mu sympatię.
Chcąc okazać mu naszą wdzięczność, postanowiliśmy uczcić jego
urodziny. Ułożyliśmy wiersze i krótkie utwory prozą oraz przygotowaliśmy
prezenty, które wiedzieliśmy, że sprawią mu przyjemność.
Udało się to wspaniale. Ks. Banaudi był bardzo zadowolony i by nam
to okazać, zaprowadził nas na obiad na wsi. Był przepiękny dzień. Na tysiąc
różnych sposobów przejawialiśmy sobie sympatię, którą do siebie nawzajem
żywiliśmy.
Gdy wracaliśmy do miasta, ks. Banaudi spotkał przyjaciela i musiał
zatrzymać się z nim. W ten sposób ostatnią część drogi odbyliśmy sami.
W chwilę później spotkaliśmy kilku uczniów ze starszych klas, którzy
zaproponowali nam, byśmy poszli razem z nimi wykąpać się w rzece
nazywanej Czerwona Fontanna, przepływającej parę kilometrów dalej.
Razem z paroma innymi kolegami odmówiłem, ale nie wszyscy mnie
posłuchali. Wielu wróciło razem ze mną do domu, ale kilku poszło nad
rzekę. Była to fatalna decyzja.
W parę godzin po powrocie, przybiegł jeden a potem drugi z naszych
kolegów, obydwaj zadyszani i przestraszeni. Powiedzieli nam:
Filip nie żyje. Tak, właśnie Filip, ten, który nalegał, żebyś my poszli
popływać.
Ale jak to? – spytaliśmy, nie dowierzając. Filip był przecież najlepszym
ze wszystkich pływakiem!
A jednak to prawda. By popisać się odwagą, wskoczył do rzeki jako
pierwszy, ale nie znał wirów, z jakich niestety znana jest Czerwona Fontanna.
Czekaliśmy, aż wypłynie, ale już go nie zobaczyliśmy. Zaczęliśmy krzyczeć,
przybiegli ludzie, dopiero jednak po półtorej godziny, i to narażając się przy
tym na poważne niebezpieczeństwo, paru mężczyzn zdołało wyciągnąć ciało
na brzeg.
To nieszczęście pogrążyło nas w głębokim smutku i nikt, ani w tym
roku, ani w następnym, nie ośmielił się już pływać w rzece.
- 22 -

3.3 Page 23

▲back to top
Niedawno spotkałem paru starszych przyjaciół i z żalem
wspominaliśmy jeszcze smutną śmierć Filipa w wirach Czerwonej Fontanny.
10. Jonasz – Żyd przyjaciel
Kryzys w wieku osiemnastu lat
W czasie, gdy mieszkałem u Jana Pianty, zaprzyjaźniłem się z pewnym
chłopcem żydowskim o imieniu Jonasz. Miał osiemnaście lat, prześliczną
twarz, śpiewał aksamitnym i słodkim głosem. Bardzo dobrze grał w bilarda.
Poznaliśmy się w księgarni pana Eliasza. Jonasz, gdy tylko tam
wpadał, w pierwszym rządzie pytał o mnie. Bardzo się polubiliśmy. Przyjaźń,
jaką mnie darzył, przejawiała się w sposób niemal nieprawdopodobny. Każdą
wolną chwilę przebywał w moim pokoju. Spędzaliśmy czas na graniu na
pianinie, na śpiewaniu, czytaniu i opowiadaniu. Jonasz przepadał za moimi
anegdotami.
Pewnego dnia Jonasz odczuł w sobie duchowy kryzys. Popełnił zły
uczynek. Wynikła z tego bójka, która mogła się skończyć dla niego
poważnymi kłopotami. Przybiegł, bym mu coś poradził. Powiedziałem:
Gdybyś był chrześcijaninem, natychmiast zaprowadził bym cię do
spowiedzi. Ale ty nie masz tej możliwości.
Ależ my też, jeśli chcemy, możemy się spowiadać.
Tak, ale nie przed prawdziwym spowiednikiem. Przed przyjacielem,
który nas wysłucha, i na tym koniec; nie udziela sakramentu, i nie może wam
wybaczyć w imieniu Boga i nie jest nawet zobowiązany do zachowania
tajemnicy.
W takim razie, jeśli mnie zaprowadzisz, pójdę się wyspowiadać księdzu.
Do tego potrzebne jest długie przygotowanie.
Jakie?
Chrześcijańska spowiedź daje odpuszczenie grzechów po pełnionych
po chrzcie. Więc, jeśli chcesz przyjąć sakrament, musisz najpierw być
ochrzczony.
A co powinienem zrobić, by przyjąć chrzest?
Nauczyć się religii chrześcijańskiej i uwierzyć w Jezusa Chrystusa,
prawdziwego Boga i Człowieka. Dopiero wtedy będziesz mógł być
ochrzczony.
A co mi da chrzest?
Uczyni cię synem Bożym i otworzy przed tobą bramy Raju. Wodą,
którą się ochrzci, Bóg zmywa grzech pierworodny, wybacza grzechy
dotychczas popełnione i przyjmuje cię do swe go Kościoła, gdzie będziesz
mógł przyjąć wszystkie Sakramenty zbawienia.
A czy my, Żydzi, nie możemy dostąpić zbawienia?
Od przyjścia Syna Bożego, Jezusa Chrystusa na świat, normalną drogą
do zbawienia jest wiara w Niego.
Gdyby moja matka dowiedziała się, że chcę zostać chrześcijaninem,
miałbym kłopoty.
Nie obawiaj się. Bóg jest panem serc. Jeśli wzywa cię, byś został
chrześcijaninem, to sprawi również, by twoja matka była zadowolona, lub
znajdzie jakieś inne rozwiązanie.
Jesteś moim przyjacielem. Co byś zrobił na moim miejscu?
Zabrałbym się do uczenia religii chrześcijańskiej. Bóg da ci do
zrozumienia, czego od nas chce. Weź katechizm i przeczy taj go uważnie. I
proś Boga, by pomógł ci poznać prawdę.
Rodzinny dramat
Od tego czasu Jonasz zaczął interesować się religią katolicką. Kiedy
przychodził do kawiarni, po partii bilardu, przychodził do mnie by
podyskutować. Razem pogłębialiśmy odpowiedzi katechizmu i omawialiśmy
problemy religijne.
W ciągu paru miesięcy nauczył się znaku krzyża, Ojcze nasz, Zdrowaś
Maryja i Wierzę oraz głównych prawd wiary. Był bardzo szczęśliwy. Widać
tylko, że z dnia na dzień staje się coraz lepszy i w rozmowie i w
postępowaniu.
- 23 -

3.4 Page 24

▲back to top
Ojca stracił, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Do matki, noszącej
imię Rebeka, początkowo docierały jakieś pogłoski o tym, że syn zmienił
przekonania, ale nie zwracała na nie większej uwagi.
Dramat wybuchł, kiedy ścieląc pewnego dnia łóżko Jonasza, matka
znalazła katechizm, z którego się uczył. Narobiła krzyku na cały dom, a
potem zaniosła katechizm rabinowi. Podejrzewała, że to ja jestem sprawcą
wszystkiego, jako że Jonasz wiele razy jej o mnie opowiadał, i przyszła do
mnie z wielkimi pretensjami.
Tak jak Jonasz był ślicznym chłopcem, tak jego matka była niestety
brzydka. Miała wydatny nos, nie widziała na jedno oko i bardzo źle słyszała.
Brzydkie też były jej usta: o nabrzmiałych wargach, skrzywione i ukazujące
parę tylko zębów. Brodę –miała spiczastą i wydłużoną. Nawet głos jej był
bardzo nieprzyjemny. Żydzi, którzy straszą niegrzeczne dzieci czarownikiem
Lilith, nazywali ją czarownicą Lilith.
Napadła na mnie z takim gniewem i goryczą, że aż się wystraszyłem.
Powiedziała mi:
To z twojej winy zdarzyło się to nieszczęście. To ty zgubiłeś mojego
Jonasza, zhańbiłeś go przed ludźmi. W końcu zostanie chrześcijaninem i nie
wiem, co się z nim stanie.
Przemawiałem do niej najlepiej jak potrafiłem. Spokojnie
powiedziałem jej, że powinna cieszyć się, bo czyniłem dobrze dla jej syna.
Dobrze? To dobrze, kiedy ktoś wypiera się swojej wiary?
Dobra kobieto, spróbuj się uspokoić i zastanowić. Ja nie szukałem
przecież twojego syna, spotkaliśmy się u księgarza Eliasza i zaprzyjaźniliśmy
się. Przywiązał się do mnie i ja też go lubię. Jako prawdziwy przyjaciel chcę,
by zbawił swą duszę, by poznał religię chrześcijańską, która jest jedyną drogą
do zbawienia. Niech pani zwróci uwagę, że ja tylko dałem książkę pani
synowi i zachęciłem go, by zapoznał się z religią chrześcijańską. Jeśli zostanie
chrześcijaninem, to nie porzuci przecież religii żydowskiej, tylko będzie ją
wyznawał w doskonalszej formie.
Jeśli na nieszczęście przejdzie na chrześcijaństwo, będzie musiał
porzucić naszych proroków. Chrześcijanie nie wierzą w Abrahama, Izaaka,
Jakuba, Mojżesza i innych proroków.
To nieprawda. Czcimy świętych patriarchów Biblii i wierzymy w
proroków narodu żydowskiego. Ich pisma, słowa i proroctwa są podstawą
wiary chrześcijańskiej.
Gdyby był tu nasz rabin, wiedziałby, co ci odpowiedzieć.
Ja nie znam ani Mishna ani Ghemara (dwie części Talmudu), wiem
tylko; że mój syn biedny Jonasz jest stracony.
To powiedziawszy, poszła sobie. Musiałbym zapisać wiele stron, by
opowiedzieć wypełnione pogróżkami rozmowy z rabinem, krewnymi Jonasza
i jego matką. Szczególnie wiele pogróżek i ataków spadło na Jonasza. Zniósł
to wszystko mężnie i nadal kształcił się w wierze.
W rodzinie nie czuł się już bezpiecznie. Musiał odejść z domu i
skazać się na bardzo niepewny byt, ale wiele osób pomogło mu. Pewien
bardzo wykształcony kapłan, któremu wszystko opowiedziałem, wziął go
pod opiekę i pomógł pogłębić przygotowanie do chrztu.
Teraz Jonasz z niecierpliwością już czekał chwili, gdy zostanie
chrześcijaninem.
(10 sierpnia, w katedrze w Chieri) odbył się chrzest. Był on zarazem
umocnieniem w wierze dla mieszkańców miasta i okazją do rozmyślań dla
kilku Żydów, którzy później sami przyjęli chrześcijaństwo.
Rodzicami chrzestnymi byli Karol i Oktawia Bertinetti, dla których
nowy chrześcijanin stał się jakby własnym synem. Przy ich pomocy Jonasz
znalazł dobre miejsce pracy, gdzie mógł uczciwie zarabiać na życie. Na
chrzcie nadano Jonaszowi8 imię Alojzy.
8 Jonasz jest fikcyjnym imieniem, użytym przez ks. Bosko zamiast prawdziwego imienia
chłopca, lub też przydomkiem, jakim koledzy nazywali Jakuba Leviego. W oficjalnych rejestrach w
Chieri można znaleźć urzędowe świadectwo chrztu, spisane po łacinie: „10 sierpnia ja, Sebastian
Schioppo, teolog i kanonik... ochrzciłem uroczyście młodzieńca Jakuba Leviego, w wieku osiemnastu
lat, i nadałem mu imię Alojzy... „.
- 24 -

3.5 Page 25

▲back to top
11. Biała magia
„Paliłem moje «arcydzieła»
Dni moje upływały na nauce i spotkaniach z przyjaciółmi. Największą
przyjemnością był dla nas teatr, wspólny śpiew i granie na instrumentach.
Miałem bardzo dobrą pamięć. Mogłem recytować bez zająknięcia
obszerne fragmenty prozaików i poetów klasycznych. Dantego, Petrarkę,
Tassa, Patriniego, Montiego i innych poetów znałem tak dobrze, że ich
utwory miałem opanowane w najwyższym stopniu, mogłem nimi operować,
jakby były moje własne. Dlatego też było mi łatwo improwizować wiersze na
jakikolwiek temat.
W przygotowywanym przez nas przedstawieniu zawsze byłem gotów
wystąpić ze śpiewem, grą na instrumencie czy z improwizacjami poetyckimi.
Moje utwory, uważane za arcydzieła, były w rzeczywistości tylko fragmentami
z dzieł sławnych poetów, zaadoptowanymi do różnych okoliczności.
Z tej przyczyny nigdy nie pożyczałem „moich” poezji innym, a jeśli
przypadkiem je zapisywałem, to natychmiast potem paliłem.
Wracają sztuczki
W tym okresie nauczyłem się wielu nowych gier i zabaw: w karty, w
taroki, w kule, w kamyki, nabrałem nowych umiejętności w skokach, a nawet
biegach na szczudłach. Nie we wszystkim wiodłem prym, ale w każdym bądź
razie radziłem sobie nieźle.
Niektórych gier, jak już wspomniałem, nauczyłem się wcześniej na
łąkach Morialdo. Ale tam stawiałem dopiero pierwsze kroki, tu zaś byłem już
mistrzem. A że te gry były mało znane, wydawały się wręcz niesamowite.
Sztuczki iluzjonistyczne prezentowałem publicznie i prywatnie. Ileż
było przy tym zdumienia ze strony widzów! „Wyczarowywane” z pudełeczka
dziesiątki większych od pudełeczka kuleczek czy dziesiątki jajek wyjmowane z
mikroskopijnego woreczka zapierały dech w piersiach widzów.
Jeszcze większe wrażenie robiły inne sztuczki, kiedy to „zbierałem”
kulki z czubka nosa któregoś widza czy zgadywałem, ile kto ma pieniędzy w
portfelu. Pod dotykiem moich palców metalowe monety zamieniały się w
proszek. Kazałem zaproszonym na „estradę” widzom patrzeć na publiczność
i zamiast ludzi widzieli straszne zwierzęta lub ludzi bez głowy.
Te ostatnie sztuki doprowadziły co poniektórych do takiego szoku, że
zaczęli podejrzewać, iż jestem czarodziejem i działam w zmowie z diabłem.
Żywy kogucik Tomasza Humino
Jedną z osób, na których łatwo było wywrzeć piorunujące wrażenie,
był mój nowy gospodarz, Tomasz Cumino. Był gorącym chrześcijaninem, ale
odznaczał się dużą łatwowiernością. A że lubił żarty, wykorzystywałem to, by
płatać mu różne psoty.
W dzień swych urodzin przygotował dla lokatorów kurczaka w
galarecie. Przyniósł go na stół w rondlu, ale kiedy zdjął pokrywę, wyskoczył
żywy kogucik, który strasznie przerażony zaczai piać i latać po całym pokoju.
Innym razem Cumino przygotował garnek spaghetti, ale kiedy wziął
się do odcedzania, na durszlak wysypały się suchutkie otręby. Wiele razy
zdarzyło się, że choć napełniał butelkę winem, w kieliszkach znajdował
czystą wodę, zaś kiedy chciał się właśnie napić wody, kieliszek był pełen wina.
Innymi żartami, które dość często stosowałem, były owoce zamieniane w
kromki chleba, monety przekształcane w kawałki zardzewiałej blachy,
kapelusz przemieniony w szlafmycę, czy wreszcie orzechy w żwir.
W pewnym momencie biedny pan Tomasz zaczął się bać. Myślał
sobie:
– Ludzie nie mogą robić czegoś takiego, Bóg nie traci czasu na
podobne głupstwa, więc za tym musi się kryć diabeł.
Nie mając odwagi porozmawiać z kimś o tej sprawie, zwierzył się ze
swych wątpliwości mieszkającemu niedaleko ks. Bertinetti, który uznał moje
sztuczki za „białą magię”. Poinformował o całej sprawie inspektora
szkolnego, kanonika Burzio, prałata katedry.
Ks. Burzio był człowiekiem bardzo wykształconym i roztropnym,
więc nic nikomu nie mówiąc, wezwał mnie do siebie na rozmowę.
- 25 -

3.6 Page 26

▲back to top
„Albo ty służysz diabłu, albo diabeł służy tobie”
Przyszedłem do jego biura w chwili, gdy odmawiał brewiarz. Spojrzał
na mnie z uśmiechem i dał znak, bym chwilkę zaczekał. Gdy skończył,
zaprowadził mnie do drugiego biura. Uprzejmie, ale z surowym wyrazem
twarzy zaczął śledztwo.
– Mój drogi, jestem bardzo zadowolony z twoich wyników w nauce i
z twojego sprawowania, ale opowiadają o tobie takie rzeczy, że... Powiedziano
mi, że odczytujesz myśli innych ludzi, zgadujesz, ile kto ma pieniędzy w
kieszeni, zamieniasz białe w czarne, znasz rzeczy odległe... Wielu mówi o
tobie, a niektórzy podejrzewają, że znasz magię i że jesteś w zmowie z
diabłem. Musisz mi szczerze odpowiedzieć: kto cię nauczył tych rzeczy? I
gdzie się ich nauczyłeś? To, co mi powiesz, pozostanie naszą wspólną
tajemnicą. Daję ci słowo, że wykorzystam to tylko dla twego dobra.
Bynajmniej nie zmieszany, poprosiłem o pięć minut na odpowiedź i
zapytałem o godzinę. Ksiądz włożył rękę do kieszeni, ale zegarka w niej nie
znalazł.
– Jeśli nie ma ksiądz zegarka – powiedziałem – to proszę
przynajmniej dać mi monetę pięciosoldową.
Pogrzebawszy w kieszeni, stwierdził, że nie ma także portmonetki.
Zdenerwował się wówczas i podniósł głos:
– Hultaju! Albo ty służysz diabłu, albo diabeł służy tobie. Zdążyłeś
już mi ukraść zegarek i portmonetkę. Jestem zmuszony złożyć na ciebie
doniesienie i ciesz się, że nie potraktuję cię kijem!
12. Olimpiady Jana Bosko
„Pędził jak pociąg”
Oskarżenia o uprawianie „białej magii” nie naruszyły rytmu naszego
życia. Znów się zatem spotykaliśmy, dawaliśmy przedstawienia i bawiliśmy się.
W tym okresie przybył do Chieri linoskoczek, który rozpoczął swe
występy wspaniałym biegiem: przebiegł przez całe miasto, z jednego końca
na drugi, w dwie i pół minuty, tj. z prędkością pociągu. Moi koledzy mówili o
nim z rozszerzonymi oczami, jak o jakimś fenomenie.
Nie biorąc pod uwagę konsekwencji mych słów, powiedziałem, że
dałbym nie wiem co, by spróbować go pobić. Jeden z kolegów, bardziej
nierozważny od innych, powtórzył to linoskoczkowi, a ten natychmiast
przyjął wyzwanie. Lotem błyskawicy całe Chieri obiegła wiadomość, że uczeń
wyzwał na pojedynek zawodowego linoskoczka.
Na miejsce próby wybrano aleję Piotra Torinese. Stawką z zakładu
było dwadzieścia lirów. Nie dysponowałem taką sumą, ale koledzy z
Towarzystwa Wesołości uskładali ją razem. Wiele ludzi przyszło oglądać zawody.
Przy starcie linoskoczek wyprzedził mnie o parę metrów, ale szybko
nadrobiłem tę stratę i zacząłem zyskiwać coraz większą przewagę. W połowie
trasy linoskoczek zatrzymał się i uznał się za pokonanego.
– Żądam rewanżu w skokach. Ale tym razem założymy się o
czterdzieści lirów, a nawet więcej, jeśli chcesz.
Osiemdziesiąt lirów na czubku czarodziejskiej pałeczki
Przyjęliśmy zakład. Miejsce wybrał linoskoczek. Trzeba było
przeskoczyć przez rów, na wprost wznoszącego się przy mostku
murku. Linoskoczek skakał jako pierwszy i skoczył tak blisko murku,
że dalej już nie było można postawić nogi. W tej sytuacji mogłem tylko
przegrać, a w żadnym wypadku nie wygrać. Znalazłem jednak sposób.
Skoczyłem tak samo daleko jak on, ale przed wylądowaniem oparłem ręce na
murku i przesadziłem go, wykonując zatem coś w rodzaju prymitywnego skoku o
tyczce. Zerwała się burza oklasków.
– Chcę rzucić ci jeszcze jedno wyzwanie. Wybierz jakąkolwiek
sztuczkę zręcznościową.
Zgodziłem się. Wybrałem popis z czarodziejską pałeczką. Stawka
zakładu wzrosła do osiemdziesięciu lirów. Wziąłem pałeczkę, na jej czubku
położyłem kapelusz, a drugi koniec postawiłem na dłoni. Nie dotykając
pałeczki drugą ręką, podrzuciłem ją tak, że wylądowała najpierw na czubku
małego palca, potem serdecznego, wreszcie na kciuku; następnie
- 26 -

3.7 Page 27

▲back to top
przerzuciłem ją na wierzch dłoni, na łokieć, na ramię, na brodę, na wargi, na
nos i na czoło. Wreszcie, idąc w odwrotnej kolejności, przerzuciłem ją z
powrotem na dłoń.
– Tym razem nie wygrasz – powiedział linoskoczek. – Jest to mój
ulubiony numer.
Wziął tę samą pałeczkę i z cudowną wręcz zręcznością przerzucał ją
tak jak ja, ale gdy doszedł do nosa, okazało się, że miał za długi nos, pałeczka
się zachwiała i musiał ją złapać ręką, żeby nie spadła.
„Cieszyliśmy się z przegranej”
Biedaczysko był bliski utraty wszystkich swych oszczędności i
wściekły krzyknął:
– Pogodziłbym się z każdym upokorzeniem, ale nie z tym, żeby pobił
mnie jakiś uczniak. Mam jeszcze sto lirów i stawiam je, że nie pokonasz mnie
we wspinaniu się. Wygra ten, kto wdrapie się bliżej wierzchołka tego oto
drzewa.
Mówiąc to, wskazał na rosnący przy alei wiąz. I tym razem
zgodziliśmy się na jego propozycję. W pewnym sensie cieszyliśmy się, że tym
razem przegramy, bo współczuliśmy mu, a nie chcieliśmy go przecież
zrujnować.
Wszedł na drzewo jako pierwszy i wdrapał się tak wysoko, że gdyby
wspiął się o parę centymetrów wyżej, drzewo by się zgięło i spadłby na
ziemię. Wszyscy twierdziliśmy, że wyżej już się nie da.
Teraz była moja kolej. Wszedłem tak wysoko, jak tylko było można,
żeby wierzchołek się nie ugiął, po czym, trzymając się rękami drzewa,
wyprostowałem się i postawiłem stopy około metr powyżej miejsca, do
którego doszedł mój rywal. Na dole rozległy się oklaski.
Biesiada z 22 chłopcami
Moi koledzy ściskali się z radości, linoskoczek był siny z gniewu, a ja
byłem dumny ze zwycięstwa nie z chłopakiem takim jak ja, a z zawodowym
przeciwnikiem.
Ale linoskoczkowi zbierało się na płacz, więc zlitowaliśmy się nad
nim i zwróciliśmy mu pieniądze, pod jednym wszelako warunkiem: postawi
nam obiad w hotelu Muletto.
Taka propozycja podniosła go na duchu i zgodził się natychmiast.
Było nas dwudziestu dwóch: wszyscy członkowie Towarzystwa Wesołości.
Obiad kosztował go dwadzieścia pięć lirów, zaś odzyskał z powrotem
dwieście piętnaście lirów.
Był to rzeczywiście bardzo wesoły czwartek. Ja okryłem się chwałą
czterokrotnego zwycięstwa nad linoskoczkiem. Moi koledzy dzielili mój
triumf z najwyższą radością, a poza tym zjedli doskonały obiad. Nawet
linoskoczek był zadowolony, bo w końcu odzyskał prawie wszystkie
pieniądze. Żegnając się, podziękował nam:
– Oddając mi te pieniądze, uchroniliście mnie od ruiny. Dziękuję wam
z całego serca. Będę was miło wspominał, ale już nigdy nie będę się zakładał
z uczniami.
13. Głód książek
Dwie trzecie nocy spędzane na czytaniu
Zapytacie mnie: „Kiedy uczyłeś się, skoro tyle czasu spędzałeś na
zabawie?”.
Nie ukrywam, że mógłbym uczyć się więcej. Ale by opanować cały
niezbędny materiał, wystarczało, bym uważał na lekcjach. Miałem wówczas
tak dobrą pamięć, że po prostu czytając też się uczyłem. Bez trudu mogłem
przedstawić treść jakiejkolwiek przeczytanej czy tylko ze słyszenia znanej
książki. Poza tym moja matka przyzwyczaiła mnie do tego, że sypiałem
niewiele, więc mogłem spędzać dwie trzecie nocy na czytaniu, a dzień po-
święcać na inne zajęcia. Udzielałem korepetycji i prywatnych lekcji. Robiłem
to co prawda z koleżeństwa i z chęci pomocy, a nie dla zarobku, ale wielu i
tak mi płaciło.
- 27 -

3.8 Page 28

▲back to top
Był w Chieri pewien księgarz Żyd, Eliasz. Umówiłem się z nim, że
będę mu płacił po soldzie od książki, a on będzie mi je wypożyczał tak, bym
mógł przeczytać wszystkich klasycznych pisarzy włoskich. Tomiki wydawane
w bibliotece ludowej czytałem z prędkością jednego na dzień.
Świt zastawał mnie nad kartami Tytusa Liwiusza
Będąc w czwartej klasie gimnazjum przeczytałem wszystkich autorów
włoskich.
W roku nauki retoryki zabrałem się do klasycznych autorów
łacińskich: Korneliusza Nepota, Cycerona, Sallustiusza, Kwincjusza,
Kurcjusza, Tytusa Liwiusza, Korneliusza Tacyta, Owidiusza, Wirgiliusza,
Horacego i innych.
Te książki czytałem dla rozrywki. Podobały mi się i wydawało mi się,
że je doskonale rozumiem. Dopiero później zauważyłem, że faktycznie było
inaczej. Kiedy zostałem księdzem i, prowadząc zajęcia, starałem się
przedstawić innym te arcydzieła, pojąłem, że tylko drogą ciągłego pogłębiania
i wielkiej pracy można zrozumieć w pełni ich sens i urok.
Zajęcia szkolne, korepetycje i długie lektury zajmowały mi cały dzień
i znaczną część nocy. Niejeden raz zdarzyło się, że gdy przychodziła pora
wstawania, ja jeszcze siedziałem z historią Tytusa Liwiusza, którą zacząłem
czytać poprzedniego wieczoru.
To gorączkowe tempo nadwerężyło poważnie moje zdrowie i przez
parę lat odczuwałem potem skutki śmiertelnego wyczerpania. Radzę więc
zawsze, by robić tyle, ile można, a nie więcej. Noc jest po to, by odpoczywać.
Po kolacji nie powinno się zaprzątać głowy poważnymi studiami, chyba że
jest to rzeczywiście niezbędne. Człowiek bowiem, jeśli jest silny, wytrzyma co
prawda jakiś czas narzucone tempo, ale zawsze będzie to z uszczerbkiem dla
zdrowia.
14. Co uczynię z moim życiem?
„Nie chciałem wierzyć w sny”
Zbliżał się koniec roku nauk humanistycznych, a wraz z nim
nadchodził moment zastanowienia się, co robić dalej.
Sen, jaki miałem w Becchi, nadal tkwił mi w pamięci. Muszę nawet
powiedzieć, że powtórzył się on jeszcze kilka razy, za każdym razem coraz
bardziej wyrazisty. Jeśli chciałem potraktować go poważnie, powinienem był
zacząć myśleć, czy nie zostać księdzem, miałem zresztą ku temu pewne
skłonności.
Ale ja nie chciałem wierzyć w sny. A poza tym sposób życia,
przyzwyczajenia, jakiego nabrałem, i całkowity brak cnót potrzebnych
kapłanowi budziły we mnie wątpliwości. Był to bardzo trudny wybór.
Ileż razy pragnąłem mieć duchowego przewodnika, który pomógłby
mi w tych momentach. Byłby to dla mnie prawdziwy skarb, ale niestety nie
posiadałem go. Miałem dobrego spowiednika, który pomagał mi być
uczciwym chrześcijaninem, ale nigdy nie chciał ze mną mówić o powołaniu.
Długo nad tym myślałem. Przeczytałem parę książek o powołaniu do
życia zakonnego i kapłańskiego i wreszcie postanowiłem wstąpić do
Franciszkanów. Rozumowałem tak:
– Jeśli zostanę księdzem świeckim, ryzykuję, że temu nie sprostam9.
Zostanę więc księdzem, ale nie będę żył wśród ludzi. Wstąpię do klasztoru,
poświęcę się nauce i medytacji. W samotności łatwiej mi będzie zwalczać
moje namiętności, a zwłaszcza zakorzenioną już głęboko w mym sercu dumę.
9 Nie był to jakiś skrupuł czy płonna obawa. W tych latach, jak pisze historyk, „jedną z rzeczy”,
których najbardziej się obawiano, było „zawodowstwo” kleryków, wybór „kariery” kościelnej nie z
głębokiego powołania, lecz z powodów czysto ludzkich, jako środek na zapewnienie sobie przyszłości.
Wyczuwano, jak wielkim złem jest dla kapłaństwa wewnętrzna pustka i powierzchowność wiary.
Jednym z przejawów tego niebezpieczeństwa był nadmiar młodych ludzi, którzy obierali drogę
kapłaństwa. Dużej liczbie tych, którzy na nią wstępowali, odpowiadała również duża ilość tych, którzy
ją porzucali. Studia kościelne były z miejsca uważane przez wielu ludzi za „krótszą drogę” do posady
państwowej czy w szkolnictwie publicznym.
- 28 -

3.9 Page 29

▲back to top
„Bóg przygotowuje dla ciebie inne pole”
Tak oto złożyłem prośbę o przyjęcie mnie do klasztoru Fran-
ciszkanów reformowanych. Złożyłem egzamin wstępny i zostałem przyjęty.
Wszystko już zatem było gotowe, bym mógł wstąpić do klasztoru della Pace
w Chieri.
Brakowało jeszcze do tego parę dni, kiedy znów miałem jeden z tych
dziwnych snów. Ujrzałem wielu zakonników przyodzianych w podarte szaty i
biegających w różnych kierunkach. Jeden z nich podszedł do mnie i rzekł mi:
Szukasz pokoju, ale tu go nie znajdziesz. Nie widzisz, jak postępują
twoi bracia? Bóg przygotowuje dla ciebie inne miejsce, inne pole do pracy10.
Chciałem zapytać jeszcze o coś zakonnika, ale obudził mnie jakiś
hałas i wszystko zniknęło. Poszedłem do mego spowiednika i opowiedziałem
mu wszystko. Nie chciał słyszeć ani o snach ani o zakonnikach. Powiedział
mi:
W tych sprawach każdy powinien iść za swoimi inklinacjami, a nie za
radami innych.
Rozjaśniający list
W tym właśnie czasie miało miejsce zdarzenie, które uniemożliwiło
mi planowane wstąpienie do Franciszkanów. Początkowo sądziłem, iż są to
przejściowe trudności, a tymczasem przyszły po nich inne, znacznie większe
przeszkody.
Postanowiłem zwierzyć się memu przyjacielowi Alojzemu Comollo.
Poradził mi, bym odprawił nowennę i napisał do jego wuja, proboszcza.
Ostatniego dnia nowenny przystąpiłem wraz z Alojzym do spowiedzi
i Komunii świętej. Potem wysłuchaliśmy mszy w katedrze i służyliśmy do
następnej mszy, odprawianej przy ołtarzu Matki Boskiej Łaskawej. W domu
zastaliśmy po powrocie list od ks. Comollo, wuja Alojzego. Brzmiał on tak:
10 Piotr Stella pisze: „Zakon Franciszkanów w Piemoncie wyróżniał się wówczas dzięki
niektórym należącym doń wybitnym postaciom: misjonarzom w Ameryce, Ziemi Świętej i Chinach...
ale ogólnie przeżywał straszny kryzys powołań... W XVIII w. było ich ponad siedemdziesiąt tysięcy.
Podczas Rewolucji Francuskiej nastąpił gwałtowny spadek, w wyniku którego w 1862 r. do zakonu
należało już tylko dwadzieścia trzy tysiące, a w 1882 r. - piętnaście tysięcy, po czym nastąpiło
odrodzenie się instytutu i trzeciego zakonu „ (Ks. Bosko w dziejach religii katolickiej, t. I, str. 45).
– Rozważywszy wszystko, radziłbym twemu koledze nie wstępować
do klasztoru. Niech przywdzieje szatę kleryka11, a dalsze studia pozwolą mu
lepiej zrozumieć, czego Bóg od niego oczekuje. Niech się nie obawia utraty
powołania. Odosobnienie i praktyki religijne pomogą mu pokonać wszelkie
przeszkody. Posłuchałem tej mądrej rady i zabrałem się do lektur i rozważań
przygotowujących do zostania klerykiem.
Turyn zagrożony cholerą
Zdałem egzamin z retoryki, a zaraz potem egzamin wstępny do
seminarium12. Do tego drugiego powinienem był przystąpić w Turynie, ale
miasto było zagrożone cholerą, której przypadki notowano już w okolicach,
zdawałem więc go w domu Bertinetti, wynajętym wówczas przez kanonika
Burzio; domu, który pan Karol Bertinetti zapisał potem w testamencie moim
Salezjanom.
Chciałbym przy okazji podkreślić jeden fakt, który uzmysławia, jaka
była wówczas atmosfera religijna w szkołach w Chieri. W ciągu czterech lat
nie pamiętam, żebym usłyszał jakieś złe słowa, lub uwagi przeciw
Kościołowi.
Kurs retoryki ukończyło nas dwudziestu pięciu. Trzech podjęło
dalszą naukę, zgłębiając medycynę, jeden został kupcem, zaś pozostali zaczęli
studia w seminarium.
Podczas tych wakacji przestałem już bawić się w linoskoczka, a
oddałem się lekturze książek religijnych, które do tej pory, przyznaję ze
wstydem, zaniedbywałem.
11 „Klerykami” nazywano tych, którzy podejmowali studia teologiczne, by zostać kapłanami.
Nosili czarną, sięgającą za kolana lub też do kostek sutannę.
Dzielili się na mieszkających na zewnątrz, którzy przychodzili do seminarium tylko na zajęcia
lekcyjne i na nabożeństwa, zaś resztę czasu spędzali u rodziny, oraz na mieszkających w internacie, którzy
spędzali całe życie w seminarium. Biskupi dążyli do ograniczenia liczby mieszkających w domu,
ponieważ wnosili oni w życie seminarium pewną atmosferę świeckości.
12 Jan Bosko postanowił wstąpić do seminarium i zamieszkać w internacie, by dostosować się
do wszystkich surowych reguł. Seminarium w Chieri otwarto parę lat wcześniej, w 1829 r. Arcybiskup
Turynu, Kolumb Chiaveroti chciał zapewnić w ten sposób przyszłym księżom siedzibę pełna skupienia
niemal klasztorną, oddaloną od hałaśliwego Turynu.
- 29 -

3.10 Page 30

▲back to top
Nadal jednak zajmowałem się chłopcami. Przyciągały ich moje
opowieści, zabawy ruchowe i śpiew. Wielu nawet spośród najstarszych nie
znało prawd wiary, więc oprócz zabaw i anegdot uczyłem ich katechizmu i
chrześcijańskich modlitw. Był to rodzaj oratorium. Pięćdziesięciu chłopców,
którzy kochali mnie i słuchali jak ojca.
Rozwój wielkiej idei 1835–1845
- 30 -

4 Pages 31-40

▲back to top

4.1 Page 31

▲back to top
1. W kleryckiej szacie
Porzucić stare życie
Postanowiłem zostać kapłanem i zdałem egzamin wstępny do
seminarium. Teraz przygotowywałem się do dnia, w którym miałem założyć
ubiór kleryka. W zamyślenie wprawiło mnie przekonanie, że normalnie
zbawienie lub zguba naszej duszy zależy od kierunku, jaki nadamy naszemu
życiu.
Prosiłem wielu przyjaciół, by modlili się za mnie. Odprawiałem
nowennę. W dzień św. Rafała, 25 października, przystąpiłem do spowiedzi i
do Komunii świętej. Przed uroczystą mszą proboszcz z Castelnuovo, ks.
Cinzano, pobłogosławił szatę kleryka i kazał mi ją założyć.
Kazał mi odłożyć świeckie ubranie z tymi oto słowami: „Niech cię
Pan wyzwoli ze starego człowieka z jego uczynkami i skłonnościami”. A ja
powiedziałem sobie w sercu: „Ileż starych rzeczy należy wyrzucić z mojego
życia! Mój Boże, wykorzeń moje złe nawyki”. Kapłan wręczył mi białą
koloratkę, mówiąc przy tym: „Niech Pan przyoblecze cię w nowego człowieka,
który został stworzony według Boga w sprawiedliwości i świętości”.
Poczułem się głęboko wzruszony i w duchu rzekłem: „Mój Boże, spraw,
abym zaczął rzeczywiście nowe życie w myślach, słowach i uczynkach.
Maryjo, bądź moim zbawieniem”.
„Wydawałem się kukiełką w nowym stroju”
Po mszy – niespodzianka. Proboszcz poprosił mnie, bym towarzyszył
mu na przedmieściu Bardella, gdzie obchodzono właśnie święto patrona
dzielnicy. Chciał mi tym zrobić przyjemność, ale okazało się, że charakter tej
imprezy nie bardzo dla mnie pasował. Wydawałem się kukiełką w nowym
stroju, która wystawia się na pokaz, aby ją chwalili.
Miało to jeszcze inne złe strony. Po tygodniach skupienia, będących
okresem przygotowania do tego dnia, musiałem uczestniczyć w obiedzie
wśród mężczyzn i kobiet, którzy zgromadzili się, by się pośmiać, pogadać,
zjeść, popić i zabawić się. Mówiono o zabawach, grach i meczach. Cóż
wspólnego mogli mieć oni z kimś, kto zaledwie parę godzin wcześniej
przywdział świętą szatę, by całkowicie poświęcić się Bogu?
Proboszcz to zauważył. W drodze powrotnej do domu zapytał mnie,
dlaczego przez cały czas byłem zamyślony. Szczerze mu odpowiedziałem, że
poranne obrządki kłóciły się z popołudniowym nastrojem. Dodałem:
Czy ksiądz sam zresztą nie widział tych duchownych, prawie że
pijanych, i pajacujących za stołem? Niemalże obrzydzili mi postać kapłana.
Gdybym miał stać się podobnym do nich, wolałbym zdjąć tę szatę i żyć jak
ubogi chrześcijanin.
Proboszcz odrzekł mi:
Świat jest niestety taki i trzeba go brać, jakim jest. Musisz zobaczyć
zło, by potem go unikać. Nikt nie zostanie dobrym żołnierzem, jeśli nie zna się
na broni. My, którzy ciągle toczymy walkę z nieprzyjacielem dusz, musimy tak
postępować.
Nic na to nie odpowiedziałem, ale w duchu postanowiłem:
Nigdy więcej nie będę uczestniczył w przyjęciach, jeśli nie okaże się
to absolutnie konieczne dla chwały Bożej.
W następnych dniach wiele razy rozmyślałem nad moim stylem życia.
Musiałem go radykalnie zmienić. Co prawda, i do tej pory nie byłem złym
człowiekiem, ale w mojej postawie dominowały: rozproszenie, duma, chęć
zabawy, bieganie, czyli rozrywki – rzeczy, które dają chwilową radość, a nie
zaspokajają serca.
7 – punktowy program nowego stylu życia
By ustalić program nowego, odmiennego stylu życia, który miał mnie
już na zawsze obowiązywać, sformułowałem sobie siedem postanowień:
- 31 -

4.2 Page 32

▲back to top
1. Nie będę więcej uczestniczył w publicznych występach i jarmarkach. Nie
będę chodził do teatru i przyglądał się zabawom. Zrobię co tylko się da,
by nie uczestniczyć w obiadach i przyjęciach.
2. Nie będę więcej występował jako iluzjonista ani linoskoczek. Nie będę
chodził po linie, grał na skrzypcach i uczestniczył w polowaniach, sądzę
bowiem, że rzeczy te są sprzeczne z życiem księdza.
3. Zawsze znajdę czas na rozmyślania i medytacje. Będę wstrzemięźliwy w
jedzeniu i piciu. Będę spał tylko tyle godzin, ile jest niezbędne dla
zdrowia.
4. Dotychczas czytałem wiele książek świeckich. Odtąd, by służyć Bogu,
będę czytał książki o tematyce religijnej.
5. Ze wszech sił będę zwalczał myśli, słowa i lektury sprzeczne z duchem
czystości i praktykował będę wszystko, co służy zachowaniu tej cnoty.
6. Codziennie będę się modlił do Pana. Każdego dnia odprawię rozmyślanie i
czytanie duchowe.
7. Codziennie opowiem kolegom, przyjaciołom i krewnym takie zdarzenia i
poruszę myśli, które służą dobru. Jeśli nikogo nie spotkam, będę mówił
o budujących rzeczach przynajmniej z matką.
Tak przedstawiają się postanowienia, jakie podjąłem w dniu, w którym
zostałem klerykiem. Aby dobrze utkwiły w pamięci, stanąłem przed obrazem
Matki Boskiej, tam je odczytałem i złożyłem jej formalne przyrzeczenie, że
będę ich przestrzegał bez względu na wyrzeczenie, jakie trzeba będzie
ponieść.
2. Pożegnanie mamy Małgorzaty
„To nie ubiór zdobi”
30 października miałem już być w seminarium. Mój skromny
ekwipunek był gotowy. Rodzina się cieszyła, a ja jeszcze bardziej. Tylko matka
spoglądała na mnie często w głębokim zamyśleniu. Chciała coś mi powiedzieć
i czekała na sposobną chwilę.
W wieczór przed wyjazdem wzięła mnie na bok i powiedziała mi te oto
głębokie słowa:
– Janku, przywdziałeś strój kapłański. Cieszę się z tego tak, jak tylko
matka może się cieszyć, że jej syn jest na dobrej drodze. Pamiętaj jednak, że
to nie szata zdobi a cnota. Gdyby któregoś dnia naszły cię wątpliwości co do
twego powołania, nie okrywaj tej szaty hańbą. Zdejm ją natychmiast. Wolę
mieć syna ubogiego chłopa niż zaniedbującego swe obowiązki księdza. Kiedy
urodziłeś się, poświęciłam cię Matce Boskiej, a kiedy zacząłeś naukę, poleciłam
ci zawsze kochać naszą Matkę. Teraz polecam ci, byś oddał Jej się cały. Kochaj
tych kolegów, którzy Ją kochają. A jeśli zostaniesz księdzem, rozkrzewiaj
wokół siebie miłość do Niej.
Po wypowiedzeniu tych słów głęboko się wzruszyła. Ja płakałem.
Odpowiedziałem mamie:
– Mamo, dziękuję ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Nigdy nie
zapomnę twoich słów, zabiorę je ze sobą jako skarb na całe życie.
Wczesnym rankiem udałem się do Chieri, a wieczorem tego samego
dnia przekroczyłem próg seminarium.
Program wypisany na ścianie
Przywitałem się z przełożonymi i poszedłem do pokoju przygotować
sobie łóżko. Wraz z przyjacielem Garigliano obszedłem dokładnie sypialnie,
korytarze i dziedziniec. Z wysokiego muru pozdrowił nas zegar słoneczny, na
którym widniały słowa: Afflictis lentae, celeres gaudentibus horae (Dla tych, co
cierpią, godziny płyną powoli, zaś dla tych, którzy mają serce wypełnione
radością, biegną szybko).
Powiedziałem do Garigliano:
– Oto nasz program! Bądźmy weseli, a czas będzie szybko upływał.
Wkrótce potem zaczęły się trzydniowe rekolekcje. Starałem się
odprawić je dobrze. Pod koniec udałem się do profesora filozofii, teologa
Tarnavasia z Bra i poprosiłem go o rady, które pomogłyby mi dobrze się
- 32 -

4.3 Page 33

▲back to top
sprawować i zasłużyć na zaufanie profesorów. Ten dobry ksiądz
odpowiedział mi na to:
– Tylko jednej rady mogę ci udzielić: dokładnie wypełniaj swoje
obowiązki.
Przyjąłem tę radę jako punkt wyjścia w moim seminaryjnym życiu.
Starałem się dokładnie przestrzegać regulaminu i rozkładu zajęć. Skwapliwie
stosowałem się do sygnałów, jakie dawał nam dzwon, zarówno wtedy, gdy
wzywał nas do nauki i do kościoła, jak i wtedy, gdy przywoływał nas do
refektarza, na rekreację czy na spoczynek.
Ta skrupulatność zyskała mi przyjaźń innych seminarzystów i
szacunek przełożonych.
Sześć lat spędzonych w seminarium dało mi bardzo wiele.
3. Karty w seminarium
„Jak gdyby przechodził jakiś antypatyczny typ”
Dni w seminarium były mniej więcej do siebie podobne.
Najpierw przedstawię ludzi i codzienne życie, a potem opowiem o paru
zdarzeniach.
Najpierw słowo o przełożonych. Bardzo ich kochałem, a oni traktowali
mnie zawsze nader życzliwie, ale nie byłem w pełni zadowolony. Rektora i
innych przełożonych odwiedzaliśmy tylko przy wyjeździe na wakacje i po
powrocie z nich. Z nikim nie rozmawiali, chyba że mieli mu udzielić jakiejś
nagany. Jeden z nich, wyznaczony po kolei, towarzyszył nam przy posiłkach i
na spacerach i na tym kończyły się nasze „kontakty”. Ileż to razy miałem
ochotę porozmawiać z nimi, poprosić ich o radę. Kiedy miałem wątpliwości,
nie wiedziałem, do kogo zwrócić się o wyjaśnienie.
Gdy któryś przełożony przechodził wśród seminarzystów, wszyscy
rozstępowali się pospiesznie, jakby przechodził jakiś antypatyczny osobnik.
Wszystko to sprawiało, że chciałem jak najszybciej ukończyć
seminarium i jak najprędzej zostać księdzem, by zacząć inne życie, by
przebywać wśród chłopców, pomagać im i wspierać ich mą przyjaźnią.
Dziwne manewry przed przystąpieniem do Komunii
A teraz słów parę o kolegach. Dotrzymałem danego matce słowa:
zaprzyjaźniłem się z tymi, którzy kochali Matkę Boską, przykładali się do
nauki i byli wzorem w kościele.
Muszę przyznać, że w seminarium, obok kleryków, którzy świecili
przykładem, byli także niebezpieczni osobnicy: młodzi ludzie, którzy wstąpili
do seminarium, nie zastanawiając się specjalnie nad swym powołaniem, bez
odpowiedniej postawy i dobrej woli. Właśnie w seminarium zdarzyło się
słyszeć wiele bardzo złych słów. Krążyły niemoralne i antyreligijne książki,
znalezione podczas rewizji.
Tych niebezpiecznych typów usuwano, gdy tylko dali się poznać. Sami
też w pewnym momencie odchodzili, ale podczas miesięcy, jakie spędzali w
seminarium, siali zarazę, a zaraza może dotknąć i dobrych i złych.
Uniknąłem tego niebezpieczeństwa, wybierając sobie na przyjaciół
wspaniałych chłopców: Wilhelna Garigliano, Jana Giacomelli z Avigliana i
Alojzego Comollo. Takich trzech przyjaciół, to skarb. Bardzo skrupulatnie
przestrzegano praktyk religijnych. Codziennej porannej mszy towarzyszyła
medytacja i różaniec. W jadalni zachowywaliśmy milczenie: przy posiłkach
czytano nam Historię Kościoła Barcastela. Spowiadaliśmy się co dwa tygodnie,
ale, kto chciał, mógł przystępować do spowiedzi co sobotę.
Komunię świętą można było przyjmować tylko w niedziele i w dni
świąteczne. Jeśli ktoś chciał komunikować w czasie tygodnia, mógł to robić za
cenę nieposłuszeństwa. Podczas gdy inni udawali się na śniadanie, trzeba się
było wymknąć do kościoła św. Filipa, i po przyjęciu Komunii, dołączyć do
reszty w drodze do szkoły czy też samej sali wykładowej. Regulamin
zabraniał tego rodzaju manewrów, ale nasi przełożeni, choć doskonale
widzieli, co się dzieje, nic nie mówili. Milcząco aprobowali.
Stosując ten dziwny system, mogłem wielokrotnie przyjmować
Komunię, muszę stwierdzić, że był to najskuteczniejszy pokarm dla mego
powołania.
- 33 -

4.4 Page 34

▲back to top
Ten, negatywny jak sądzę, szczegół życia w seminarium, usunął
arcybiskup Gastaldi. Klerycy, jeśli tylko czują się przygotowani, mogą
Eucharystię przyjmować codziennie.
Król i walet
W wolnych chwilach grywaliśmy zwykle w „złamany drąg”. Na
początku gra ta strasznie przypadła mi do gustu, ale potem stwierdziłem, że
była bardzo podobna do numerów linoskoczków, z których postanowiłem
zrezygnować, więc przestałem się w nią zabawiać.
W niektóre dni mogliśmy grać w taroki i przez jakiś czas było to moją
ulubioną rozrywką, ale i ten medal miał dwie strony. Choć nie byłem
nadzwyczajnym graczem, prawie zawsze wygrywałem i pod koniec partii
miałem pełno pieniędzy. Niemniej jednak, widząc przygnębienie kolegów,
którzy przegrali, ogarniał mnie jeszcze większy smutek. Poza tym, wskutek
tego, że byłem bardzo przejęty kartami, nawet wtedy gdy studiowałem czy
modliłem się, stał mi przed oczami król i walet. Z tego powodu, w połowie
drugiego roku filozofii, postanowiłem rzucić również karty.
Kiedy czasu wolnego było więcej, organizowaliśmy wesołe wycieczki
piesze do tonących w zieleni małych miejscowości w okolicach Chieri.
Wycieczki te służyły zresztą nauce, ponieważ improwizowaliśmy podczas nich
quizy z pytaniami i odpowiedziami dotyczącymi przedmiotów szkolnych oraz
innych zagadnień.
Zimą, gdy padało lub było chłodno, spotykaliśmy się w jadalni w
seminarium. Odbywały się tam ożywione dyskusje na najróżniejsze tematy,
zaczerpnięte z życia szkoły i spoza niej. Ten „szkolny klub”, w którym byłem
przewodniczącym i bezapelacyjnym sędzią, stanowił dla mnie prawdziwą
przyjemność, a zarazem służył kształtowaniu w nas dobroci, pogłębianiu nauki
i zachowaniu zdrowia. Najciekawsze pytania stawiał zawsze Alojzy Comollo,
który wstąpił do seminarium rok po mnie. Dominik Peretti, przyszły proboszcz
w Buttigliera, mówił jak młody orator i na każde pytanie miał zawsze gotową
odpowiedź. Garigliano odzywał się mało, ale przysłuchiwał się bardzo uważnie
a jego komentarze i refleksje były bardzo trafne. W tych pogawędkach
wyłaniało się wiele problemów i zagadnień naukowych, którym żaden z nas
nie był w stanie sprostać czy dogłębniej je przedstawić. Dzieliliśmy się wtedy
pracą. Każdemu przydzielano jedno pojęcie lub kwestię do opracowania i na
następnym spotkaniu referował wyniki swych poszukiwań naukowych.
Kiedy Alojzy ciągnął mnie za rękaw
Alojzy często przerywał mi zajęcia rekreacyjne. Ciągnął mnie za rękaw,
na znak, bym poszedł z nim do kościoła. Tam kazał mi się modlić: składaliśmy
pokłon przed Najświętszym Sakramentem, modliliśmy się za umierających,
odmawialiśmy różaniec i litanię do Matki Boskiej za dusze w czyśćcu.
Ten wspaniały chłopak był dla mnie prawdziwym skarbem. Potrafił
wybrać najodpowiedniejszy moment, by przestrzec mnie przed czymś,
poprawić czy dodać otuchy, a wszystko to robił w tak ujmujący i serdeczny
sposób, że sprawiało mi to przyjemność.
Bardzo się zaprzyjaźniliśmy ze sobą. Starałem się go naśladować, choć
byłem daleko z tyłu, ale faktem jest, że jeśli nie zepsuli mnie najbardziej
lekkomyślni koledzy i wytrwałem w powołaniu, to właśnie zawdzięczam
jemu.
W jednej tylko rzeczy nawet nie próbowałem go naśladować; w
umartwianiu się. Miał zaledwie dziewiętnaście lat, a przestrzegał ścisłego
postu przez cały okres Wielkiego Postu i w każdą sobotę ku czci Matki
Boskiej. Często nie jadł śniadania, a jego obiad składał się niekiedy tylko z
wody i chleba. Z łagodną cierpliwością znosił nieuprzejme słowa i chłodną
pogardę. W kościele i w szkole był we wszystkim nader skrupulatny.
Wydawało się wręcz niemożliwością, by potrafił osiągnąć tak wiele.
Był mi więcej niż przyjacielem, był ideałem, najwyższym wzorem cnót i
ciągłym bodźcem, by otrząsnąć się z lenistwa i być choć trochę podobnym do
niego.
- 34 -

4.5 Page 35

▲back to top
4. Wakacje
W polu przy żniwach
Wakacje są na ogół okresem bardzo dla kleryków niebezpiecznym. W
moich czasach tym większym, że trwały cztery i pół miesiąca.
Starałem się wtedy zajmować lekturą i pisaniem, ale ponieważ nie
potrafiłem narzucić sobie ściśle określonego rozkładu zajęć, często
prowadziło to do niczego. Zabijałem więc czas zajęciami technicznymi,
stawałem przy tokarce, brałem się za hebel i młot tokarski, kroiłem i szyłem
odzież, robiłem buty. W moim domu w Morialdo stoi jeszcze parę „arcydzieł”
sporządzonych przeze mnie podczas takich właśnie wakacji: biurko, stół i
kilka krzeseł.
Poza tym z sierpem w ręku szedłem kosić trawę i zboże. W piwnicy
przygotowywałem beczki, wytłaczałem winorośl i ściągałem młode wino.
Chłopcom mogłem poświęcić tylko dni świąteczne. Wielu z nich
dochodziło już do 16-go czy 17-go roku życia, a nie wiedzieli nic o wierze.
Bardzo cieszyło mnie, że mogłem ich uczyć katechizmu.
Młodszych chłopców, szczerze garnących się do nauki, uczyłem czytać i
pisać. Te lekcje były bezpłatne, ale stawiałem uczniom trzy warunki: pilność,
uwagę i miesięczną spowiedź. Niektórzy nie zgadzali się na nie i odchodzili,
ale to nie szkodziło: pozostali rozumieli, że nie chodziło tu o drobnostkę i
poważnie się przykładali do pracy.
„Prościej, prościej, prościej”
Za zgodą mojego proboszcza zacząłem wygłaszać kazania. Podczas
wakacji w 1838 roku mówiłem kazanie we wsi Alfiano w święto Matki Boskiej
Różańcowej. Po pierwszym roku teologii, w święto św. Bartłomieja Apostoła
przemawiałem w kościele w Castelnuovo. W Capriglio wygłosiłem kazanie na
święto Narodzenia Matki Boskiej. Nie wiem, jaki pokarm duchowy czerpali
ludzie z moich kazań. Wszędzie oklaskiwano mnie i zaczynała mnie rozpierać
próżność, gdy pewnego dnia dostałem pewną lekcję.
Po skończeniu kazania w Capriglio spytałem o zdanie człowieka, który
wyglądał na inteligentnego. Obsypał mnie nie kończącymi się pochwałami:
– Kazanie księdza o duszach w czyśćcu było wspaniałe! A ja przecież
mówiłem o wielkości Matki Boskiej...
W Alfiano zapytałem o opinię proboszcza, ks. Józefa Pelato, człowieka
bardzo doświadczonego i głęboko wierzącego.
Proszę mi szczerze powiedzieć, co ksiądz myśli o moim kazaniu?
Było bardzo ładne i uporządkowane. Przemawiałeś w dobrym języku,
cytując wiele fragmentów z Biblii. Jeśli tak dalej będziesz pracował, staniesz
się poszukiwanym kaznodzieją.
Ale czy ludzie coś zrozumieli?
Niewiele. Mój brat ksiądz, paru jeszcze innych – tak.
A przecież myśli te nie były trudne.
To tobie wydają się proste, dla ludzi są za bardzo wzniosłe. Ludzie nie
nadążają za tokiem rozumowania opartego na refleksjach z Pisma świętego i
popartego przykładami z historii Kościoła.
Co ksiądz mi radzi?
Porzucić język i styl klasyków, mówić dialektem, lub jeśli chcesz po
włosku, ale prościej, prościej, prościej. Zamiast abstrakcyjnego rozumowania,
przytaczać przykłady, robić proste, z życia wzięte porównania. Pamiętaj, że
ludzie nie wszystko rozumieją i że prawdy wiary należy wykładać możliwie
prosto.
Ta ojcowska rada posłużyła mi na całe życie. Zachowuję do tej pory te
pierwsze kazania, dowody mego zawstydzenia. Kiedy dziś biorę je do ręki, nie
widzę w nich nic innego jak próżność i chęć bycia „modnym”. Bóg
miłosierny dał mi tę bezcenną lekcję, która przydała mi się później przy
głoszeniu kazań, uczeniu katechizmu i pisaniu książek.
- 35 -

4.6 Page 36

▲back to top
5. Wolne dni na wzgórzach Monferrato
Rzucano kieliszkami i ciskano pogróżkami
Kiedy mówiłem, że wakacje są niebezpiecznym okresem dla kleryków,
miałem między innymi na myśli siebie. Zupełnie nieświadomie biedny kleryk
może się znaleźć w poważnych opałach i mnie też zdarzyło się właśnie coś
takiego.
Któregoś roku moi krewni zaprosili mnie na przyjęcie. Nie chciałem
na nie iść, ale mój wuj zaczął bardzo nalegać, ponieważ jak mówił, nie było
żadnego kleryka do pomocy proboszczowi w kościele. Po usilnych prośbach,
ustąpiłem.
Podczas mszy świętej służyłem przy ołtarzu i śpiewałem. Potem
przyszła pora na obiad. Na początku wszystko było dobrze. Ale kiedy wino
zaczęło wprawiać wszystkich w dobry humor, a niektórych nawet za dobry,
rozmowy przybrały charakter zupełnie nie do przyjęcia dla kleryka.
Próbowałem skierować je na inne tory, ale mój głos ginął w ogólnym gwarze.
Nie wiedziałem, co robić, więc postanowiłem pójść. Wziąłem kapelusz i
wstałem, ale wuj mnie zatrzymał. Jeden z gości, pijany, zaczął znieważać
wszystkich obecnych. Inny, który też za dużo wypił, wstał z zamiarem
rzucenia się na niego. Doszło do kłótni jak w jakiejś knajpie, poleciały
kieliszki, zaczęto się obrzucać wyzwiskami. Potem za broń posłużyły talerze,
butelki, łyżki i widelce. Ktoś wyciągnął nawet nóż.
Zrozumiałem, że jedyną rozsądną rzeczą, jaka pozostawała do
zrobienia, było opuszczenie towarzystwa, więc wymknąłem się. Po powrocie
do domu ponowiłem gorące postanowienie, które już kiedyś powziąłem:
unikać hulanek, by nie zniszczyć przyjaźni z Bogiem.
Połamane skrzypce
Inne nieprzyjemne zdarzenie miało miejsce w Croveglia, podmiejskiej
dzielnicy Buttigliera. Obchodzono właśnie święto św. Bartłomieja i inny wuj
zaprosił mnie, bym uczestniczył w obrządkach kościelnych. Miałem służyć do
mszy, śpiewać i grać na skrzypcach. Bardzo kochałem ten instrument, ale
wyrzekłem się go w dniu, w którym zostałem klerykiem.
W kościele wszystko szło dobrze.
Po mszy wujek zaprosił nas na obiad do siebie, jako że to on właśnie
był odpowiedzialny za organizację uroczystości. Przy stole nie było na
szczęście żadnych ekscesów.
Potem goście poprosili mnie, bym coś zagrał dla rozweselenia.
Odmówiłem, ale obecny na obiedzie muzykant poprosił:
– Ja będę grał daną melodię, a ksiądz niech tylko mi akompaniuje.
Fakt, że nie potrafiłem w tym momencie powiedzieć nie, zasługuje na
pogardę. W każdym bądź razie graliśmy już od paru minut, gdy usłyszałem
jakieś szepty i zauważyłem jakieś ruchy. Podszedłem do okna i zobaczyłem, że
na podwórzu tłum ludzi tańczył wesoło przy dźwiękach naszej muzyki.
Ogarnął mnie gniew.
– Jak to? – powiedziałem do wszystkich. – To ja mówię w kazaniach,
że nie powinno się organizować publicznych zabaw, a wy mi każecie
przygrywać, by móc potańczyć na podwórzu? Nigdy więcej do tego nie
dopuszczę!
Połamałem skrzypce na drobne kawałki i już nigdy nie wziąłem do rąk
instrumentu, nawet wtedy, gdy była okazja, by zagrać w kościele.
Ostatnie polowanie
Jeszcze jedna wakacyjna historia. Latem i jesienią, przy pomocy
używanych wówczas środków: lepu, klatek, czasami strzelby, łowiłem ptaki.
Pewnego ranka mignął mi przed oczami zając. Pogoniłem za nim. Biegnąc za
nim przez pola i winnice, przebiegłem w końcu całą dolinę i znalazłem się na
wzgórzach.
Zabrało mi to wiele godzin. Wreszcie zwierzątko znalazło się w polu
strzału, przymierzyłem się i trafiłem je. Biedne zwierzę upadło, a ja, widząc
jego śmierć, poczułem wielki smutek. Ponieważ było ze mną paru przyjaciół,
gratulowali mi wspaniałego strzału. Ale ja spojrzałem na siebie: bez szaty
kleryka, a nawet bez marynarki, w słomkowym kapeluszu, ze strzelbą w ręku i
zadyszany po pięciokilometrowym biegu, wyglądałem jak przemytnik.
- 36 -

4.7 Page 37

▲back to top
Poczułem się upokorzony, przeprosiłem przyjaciół za ten niegodny spektakl i
natychmiast wróciłem do domu.
Po raz drugi postanowiłem sobie wtedy, że już nigdy nie pójdę na
polowanie i tym razem, przy pomocy Pana, dotrzymałem obietnicy. Niech Bóg
mi wybaczy gorszące widowisko, którego byłem sprawcą w ten ostatni dzień.
Te trzy zdarzenia były dla mnie jedyną w moim rodzaju nauczką. Jeśli
rzeczywiście chce się służyć Panu, trzeba jak najwięcej czasu poświęcać na
skupienie i refleksje, a odrzucić wszelkie materialne rozrywki. Nie dlatego, by
same w sobie obrażały one Boga, ale dlatego, że przy ich okazji mówi się i
robi rzeczy, które narażają na szwank przyjaźń z Bogiem, a On nakazał nam
przecież, byśmy byli czyści w myślach, słowach i uczynkach.
Gotowanie kurczaka
Zawsze byłem bliskim przyjacielem Alojzego Comollo, dopóki Bóg
zachował go przy życiu. Podczas wakacji wielokrotnie jeździłem do niego, a
on do mnie. Pisaliśmy także do siebie. Ja widziałem w nim prawdziwego
„świętego chłopca” i kochałem go za jego niespotykaną dobroć. Gdy byliśmy
razem, pomagałem mu w nauce i starałem się choć trochę go naśladować.
Po pierwszym roku teologii Alojzy przyjechał do mnie na jeden dzień.
Mój brat i matka byli przy żniwach w polu. Alojzy dał mi do przeczytania
kazanie, jakie miał wygłosić na święto Wniebowzięcia i wygłosił je przede
mną, jak gdybym był słuchaczami w kościele.
Czas mijał i w pewnej chwili spostrzegliśmy się, że już pora na obiad.
Byliśmy sami w domu, i nie bardzo wiedzieliśmy, jak się zabrać do gotowania.
Ja podpalę w piecu – powiedział Alojzy, a ty przygotuj garnek. Coś tam
ugotujemy.
Matka powiedziała, żebym ugotował kurczaka – odpowiedziałem na to.
– Będzie z tego i pierwsze i drugie danie. Trzeba jednak najpierw złapać go.
Po krótkiej pogoni udało nam się schwytać kurczaka. Teraz trzeba
było go zabić, ale kto to miał zrobić? Ani Alojzy, ani ja nie czuliśmy się na
siłach. Wreszcie znaleźliśmy kompromis: Alojzy miał szyję kurczaka na pniu,
a ja miałem uciąć mu głowę sierpem. Jednym uderzeniem uciąłem łeb
kurczakowi, ale widok tryskającej krwi przeraził nas obu i odskoczyliśmy do
tyłu.
Zapadliśmy w smutne milczenie, ale po paru chwilach Alojzy
otrząsnął się:
– Jacy my jesteśmy głupi. Przecież Pan dał nam zwierzęta na pokarm.
Czego się więc brzydzimy?
Odważnie zabraliśmy się do skubania kurczaka, ugotowaliśmy go i
zjedliśmy.
Bardzo chciałem pojechać do Cinzano, żeby wysłuchać kazania
Alojzego o Wniebowzięciu, ale tego samego dnia też miałem głosić kazanie w
innej parafii, więc do Cinzano udałem się następnego dnia. Słowa Alojzego
bardzo się spodobały i wiele osób wyrażało przede mną swoje zadowolenie.
Improwizacja na temat św. Rocha
16 sierpnia przypadało święto św. Rocha. Nazywamy je „świętem
garnków”, bo w ten dzień zaprasza się krewnych i przyjaciół na obiad, a
potem razem spędza się wesoło resztę dnia.
To, co wówczas mi się przydarzyło, świadczy o tym, jak daleko
posuwała się moja śmiałość. Miał przyjechać do nas kaznodzieja, by mówić o
św. Rochu. Ale gdy nadszedł moment kazania, nadal go jeszcze nie było.
Proboszcz z Cinzano siedział jak na szpilkach. Z sąsiednich wsi zjechało na
święto wielu proboszczów, więc widząc, że nasz ksiądz zupełnie stracił
głowę, zwróciłem się do każdego po kolei z prośbą, by powiedział parę słów
do zgromadzonych w kościele ludzi.
Nikt nie czuł się na siłach. Jeden wręcz na moje naleganie powiedział
w rozdrażnieniu:
– Ależ ksiądz zupełnie nie zdaje sobie sprawy z tego co mówi. Czy
sądzi ksiądz, że improwizować kazanie o św. Rochu to tak jak wypić kieliszek
wina? Niech ksiądz sam spróbuje!
Powiedział to na głos i wszyscy mu przytaknęli. Upokorzony, ale
podrażniony w mej dumie, odpowiedziałem:
– Nie miałem śmiałości wysuwać się przed innych, ale skoro nikt nie
chce, to wygłoszę to kazanie.
Zaintonowano hymn, by dać mi czas na zebranie myśli. Ponieważ
czytałem kiedyś żywot św. Rocha, więc teraz przypomniałem sobie główne
- 37 -

4.8 Page 38

▲back to top
wiadomości i fakty i wszedłem na kazalnicę. Było to jedno z piękniejszych
kazań, jakie udało mi się wygłosić.
„Mam nadzieję, że będę pił lepsze wino”
Tego samego dnia poszedłem na krótką przechadzkę z Alojzym
Comollo. Weszliśmy na wzgórze, z którego widać było jak na dłoni łąki, pola i
winnice.
Popatrz, jaka w tym roku susza! – powiedziałem. – Zbiory są bardzo
małe. Biedni chłopi: tyle pracy i żadnego efektu!
Ręka Pana ciąży nad nami – odpowiedział. – Uwierz mi: przyczyną
wszystkiego są nasze grzechy.
Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku Pan da nam lepszą pogodę!
Mam nadzieję. Szczęśliwi, którzy to zobaczą.
Nie mówmy o takich smutnych rzeczach. W tym roku będzie gorzej,
mówi się trudno, ale zobaczysz, że w przyszłym roku będą wspaniałe zbiory i
znów będziemy pić doskonałe wino.
Ty je będziesz pił.
A ty? Jak zwykle będziesz pił wodę?
Nie. Mam nadzieję, że będę pił dużo lepsze wino.
Co chcesz przez to powiedzieć?
A, zostawmy to. Pan wie.
Nie zmieniaj tematu. Co chciałeś powiedzieć mówiąc, że masz
nadzieję pić dużo lepsze wino? Że pójdziesz do nieba?
Nie jestem pewien, czy po śmierci pójdę do raju, ale mam nadzieję, że
tak. Od jakiegoś czasu tak bardzo pragnę odejść już do domu Bożego, że
wydaje mi się niemożliwością, bym długo jeszcze żył tu na ziemi.
Alojzy mówił te słowa z twarzą promieniującą radością. A przecież
cieszył się wówczas doskonałym zdrowiem i miał wrócić ze mną do
seminarium.
6. Wiadomości z tamtego świata
Ostatnie spojrzenie było jak podpis
Wydarzenia, które poprzedziły i towarzyszyły śmierci Alojzego
Comollo, opisałem już w jego biografii13, więc tych, którzy chcą ją poznać,
odsyłam do tamtej książki.
Tu pragnę przypomnieć tylko pewien fakt, o którym tylko
wspomniałem w biografii, a o którym było bardzo głośno.
Byliśmy związani tak głębokimi więzami przyjaźni, że zupełnie
otwarcie mówiliśmy o wszystkim, co może się zdarzyć, między innymi i o
tym, że jeden z nas umrze.
Pewnego dnia, gdy czytaliśmy razem dłuższy fragment biografii
jakiegoś świętego, któryś z nas pół żartem a pół serio powiedział:
– Byłoby wspaniale, gdyby ten z nas, który umrze pierwszy mógł
przynieść drugiemu wiadomość z tamtego świata.
Wiele razy powracaliśmy jeszcze do tego tematu, aż wreszcie
umówiliśmy się:
– Ten, który umrze wcześniej, przyjdzie, jeśli Bóg pozwoli,
powiedzieć drugiemu, czy jest zbawiony.
Nie przywiązywałem wielkiej wagi do tej umowy, zawartej nieco
lekkomyślnie (odradzam wszystkim tego rodzaju pakty!), niemniej jednak,
zwłaszcza podczas ostatniej choroby Alojzego, potwierdziliśmy i
odnowiliśmy ją wiele razy. Mogę wręcz powiedzieć, że ostatnie słowa i
ostatnie spojrzenie Alojzego było jak podpis złożony pod umową. Wielu
naszych kolegów wiedziało o całej sprawie.
13 Ks. Bosko opublikował pierwsze wydanie tej biografii w 1844 r., pod tytułem Zarys historyczny
życia kleryka Alojzego Comollo, zmarłego w seminarium w Chieri i podziwianego przez wszystkich za swe wyjątkowe
cnoty”. Po pierwszym przyszły trzy kolejne wydania, w latach 1854, 1867 i 1884. To ostatnie
wzbogacono o pełny opis ukazania się Alojzego Comollo, w poprzednich wydaniach tylko pokrótce
wspomnianego.
- 38 -

4.9 Page 39

▲back to top
„Bosko, jestem zbawiony”
7. Słowa księdza Borela zawsze miały głębszy sens
Alojzy Comollo zmarł 2 kwietnia 1839 roku, a następnego dnia
wieczorem został pochowany z wielkim bólem w kościele św. Filipa.
Ci, którzy wiedzieli o naszej umowie, z niecierpliwością czekali na to,
co się wydarzy. Ja też oczywiście myślałem o tym. Miałem nadzieję, że
„wiadomość”, jaką Alojzy mi prześle, złagodzi nieco ogromny ból po jego
stracie.
Wieczorem tego samego dnia leżałem już w łóżku w sypialni, w której
spało około dwudziestu seminarzystów. Byłem cały podekscytowany. „Dziś
w nocy wypełni się przyrzeczenie”, myślałem.
Około w pół do dwunastej w korytarzach rozległ się głuchy odgłos,
jakby olbrzymi, ciągnięty przez wiele koni wóz zbliżał się do drzwi sypialni. Z
każdą minutą dźwięk ten stawał się coraz bardziej posępny, jak grzmot. Cała
sypialnia się trzęsła. Przerażeni klerycy wyskoczyli ze swych łóżek i stłoczyli
się w jednym kącie. I wtedy właśnie, wśród posępnego łoskotu gromu,
rozległ się jasny głos Alojzego Comollo, który po trzykroć powiedział:
„Bosko, jestem zbawiony”14.
Wszyscy klerycy słyszeli łoskot, wielu słyszało także głos, ale nie
zrozumiało słów, natomiast kilku, tak jak ja, zrozumiało je doskonale, tak że
przez długi jeszcze czas przekazywano je sobie z ust do ust. Po raz pierwszy
wtedy tak się przeraziłem; tak bardzo, że aż się poważnie rozchorowałem i
byłem bliski śmierci.
Odradzam wszystkim zawieranie takiej jak nasza umowy. Bóg jest
wszechmocny i miłosierny. Zwykle nie zwraca uwagi na takie umowy, ale
czasami w swej nieskończonej dobroci pozwala, by się wypełniły, jak to się
zdarzyło mnie.
14 Dwa pisemne świadectwa, zachowane w Centralnym Archiwum Salezjańskim, potwierdzają
ukazanie się Comollo w sypialni kleryków w Chieri. Jedno wyszło spod pióra ks. Michała Chiantore,
mieszkającego w Chieri w tej samej sypialni co ks. Bosko; drugie - spod pióra Genowefy Fiorito, siostry
ks. Józefa Fiorito, który był opiekunem sypialni w okresie, gdy to nastąpiło. Genowefa Fiorito
zaświadcza, że brat opowiadał o tym wydarzeniu wielokrotnie (p. F. Desramaut, Wspomnienia I G.B.
Lemoyne, str. 113 i 74, przyp. 21).
Cenne sto dwadzieścia lirów
W seminarium zawsze się czułem dobrze i byłem w dobrych
stosunkach z kolegami i ze wszystkimi przełożonymi.
W szóstym miesiącu każdego roku szkolnego zdawaliśmy egzamin ze
wszystkich przedmiotów. Ten, kto dostawał najlepsze oceny z nauki i ze
sprawowania dostawał nagrodę w wysokości sześćdziesięciu lirów. Przy Bożej
pomocy w ciągu sześciu spędzonych w seminarium lat za każdym razem ta
nagroda przypadała mnie.
Będąc na drugim roku teologii, zostałem zakrystianinem. Nie było to
nic wielkiego, ale przynosiło rocznie sześćdziesiąt lirów i przełożeni w swej
dobroci przyznali tę funkcję mnie. Nagroda szkolna i „pensja” zakrystianina
wystarczały mnie na zapłacenie połowy opłaty za internat. Drugą połowę
płacił za mnie miłosierny ks. Cafasso. Do moich obowiązków jako
zakrystianina należało utrzymywanie kościoła w czystości, sprzątanie ołtarza i
wszystkich przedmiotów liturgicznych.
Słowa z głębszym sensem
W tym samym roku miałem szczęście poznać jednego z najlepszych
turyńskich księży, ks. Jana Borela. Prowadził u nas rekolekcje. Zawarliśmy
znajomość w zakrystii, a największe wrażenie wywarły na mnie jego wesołość
i żartobliwe, ale zawsze zawierające głębszy sens duchowy, słowa.
Przyglądałem się jego przygotowaniu i podziękowaniu podczas mszy
świętej oraz postawie wyrażającej głęboką wiarę podczas celebrowania i od
razu zauważyłem, że był wspaniałym kapłanem.
Podziwiałem prostotę, jasność i żywość jego kazań oraz słowa
przepełnione miłosierdziem. Nietrudno było zrozumieć, że mamy przed
sobą świętego.
Wszyscy poszliśmy do niego do spowiedzi. Wielu mówiło mu o swym
powołaniu i prosiło go o jakieś wskazówki. Ja też poszedłem porozmawiać z
nim o moich problemach duchowych. Poprosiłem go o radę, ponieważ
- 39 -

4.10 Page 40

▲back to top
zawsze bałem się, że w ciągu roku, a zwłaszcza podczas wakacji, utracę
powołanie. Odpowiedział mi na to:
– Przystępowanie do Komunii świętej i umiejętność skupienia się w
milczeniu przed Bogiem podtrzymują powołanie i przygotowują do
prawdziwego kapłaństwa.
Te rekolekcje przyniosły wszystkim wiele dobrego, tak że długo
jeszcze potem wspominaliśmy słowa ks. Borela, które bardzo nam pomogły.
8. Pochylony nad białymi kartkami
Niewielka książeczka otwierająca horyzont
W mojej nauce popełniałem poważny błąd. W szkole średniej
czytałem dniami i nocami dzieła klasyków pogańskich. Szczerze podziwiałem
legendy i mity greckie i rzymskie, pisane olśniewającym wprost językiem.
W porównaniu z nimi dzieła pisarzy chrześcijańskich nie podobały mi
się i w końcu zacząłem sądzić, że nie da się pogodzić religii chrześcijańskiej z
pięknym językiem i wielką poezją. Nawet utwory Ojców Kościoła wydawały
mi się pozbawione większych walorów artystycznych. Zasady religijne były w
nich wyłożone jasno i przekonywująco, ale w sposób, który ze sztuką nie
miał wiele wspólnego.
Na szczęście Opatrzność pomogła mi zmienić zdanie. Na początku
drugiego roku filozofii poszedłem pewnego dnia złożyć pokłon Jezusowi w
tabernakulum. Nie mając przy sobie książki do nabożeństwa, przeczytałem
parę rozdziałów znalezionego na ławce modlitewnika O naśladowaniu
Chrystusa. Byłem zdumiony głębią myśli i prostotą oraz pięknem wykładu.
Pomyślałem, że autor tej książki musiał być wielkim pisarzem.
Wielokrotnie wracałem jeszcze potem do tej małej a tak wielkiej
książki i odkryłem, że w jednej jej linijce było więcej mądrości niż w grubych
tomach autorów starożytnych.
Lektura O naśladowaniu Chrystusa położyła kres lekturom świeckim.
Wkrótce potem przeczytałem Dzieje Starego i Nowego Testamentu Calmeta,
Zabytki starożytności judejskiej Józefa Flawiusza, Refleksje o religii wielebnego
Marchettiego, dzieła Frayssinousa, Balmesa, Zucconiego oraz wiele innych
utworów o chrześcijaństwie. Bardzo mi się spodobała Historia Kościoła
Fleury’ego (nie wiedziałem, że zalecano lektury tych 20 tomów), a z jeszcze
większą przyjemnością przeczytałem książki Cavalca, Passavantiego,
Segneriego i Dzieje Kościoła Henriona.
Można by zadać pytanie, czy czytanie wszystkich tych książek nie
przeszkadzało mi w nauce szkolnej. Spokojnie mogę na to odpowiedzieć, że
nie, bo nadal dopisywała mi świetna pamięć, wystarczało więc, bym uważał
na lekcji i przeczytał materiał z podręcznika, a przeznaczony na naukę własną
czas mogłem wykorzystywać na lekturę. Przełożeni wiedzieli zresztą o tym,
ale zostawiali mi wolną rękę.
Sam na sam z Homerem
Szczególnie leżała mi na sercu nauka greki. Zacząłem jej się uczyć w
szkole średniej. Z tego właśnie okresu datowała się moja znajomość
gramatyki greckiej i pierwsze próby tłumaczeń.
W 1836 roku nadarzyła się doskonała sposobność, by pogłębić
dotychczas zdobyte wiadomości. Turynowi zagrażała epidemia cholery i
Ojcowie Jezuici postanowili przenieść na ten czas poza miasto, w
przeznaczonym na wypoczynek domu, w zamku w Montaldo k. Turynu,
uczniów kolegium del Carmine.
Ponieważ przeniesiono tam zarówno uczniów zamieszkałych w
internacie jak i dochodzących, do opieki nad nimi potrzeba było dwa razy tyle
co zwykle wychowawców i korepetytorów. Ks. Cafasso, do którego
zwrócono się z prośbą o polecenie paru chętnych do tej pracy kleryków,
wymienił mnie jako kandydata na wychowawcę jednej sali i korepetytora od
języka greckiego.
Okoliczności skłoniły mnie więc do poważniejszego zajęcia się tym
językiem. Wśród Jezuitów był niejaki ojciec Bini, doskonały znawca greki,
który bardzo mi w tym pomógł. W ciągu czterech miesięcy pomagał mi
tłumaczyć cały Nowy Testament, pierwsze dwie księgi Iliady Homera i Ody
- 40 -

5 Pages 41-50

▲back to top

5.1 Page 41

▲back to top
Pindara i Anacreonta, a ponieważ wykazałem wiele dobrej woli, postanowił i
później mi pomagać. Przez cztery lata wysyłałem co tydzień tłumaczenie
grecko-włoskie lub włosko-greckie, które on następnie skrupulatnie
poprawiał i odsyłał mi opatrzone stosownymi uwagami. Dzięki temu
mogłem posługiwać się greką z taką samą łatwością, z jaką posługiwałem się
łaciną.
W tym samym czasie uczyłem się także francuskiego oraz zabrałem
się do podstaw języka hebrajskiego. Nauka tych trzech języków: greki,
hebrajskiego i francuskiego była zawsze dla mnie dużą przyjemnością.
9. Ksiądz na całe życie
Podanie do arcybiskupa
W 1840 roku, a więc w rok po śmierci Alojzego Comollo, wygolono
mi tonsurę i otrzymałem cztery niższe święcenia.
Przyszło mi wtedy na myśl, że mogę wykorzystać okres wakacji na
nadrobienie roku nauki. Pozwolenia na to udzielano co prawda w tych
czasach nader rzadko. Nie mówiąc nikomu ani słowa, udałem się osobiście
do arcybiskupa Fransoniego i poprosiłem go o zezwolenie na
przestudiowanie latem przedmiotów objętych programem czwartego roku
nauki, co pozwoliłoby mi ukończyć 5-letnią naukę teologii w roku szkolnym
1840/1841. Jako powód główny podałem wiek: kończyłem już wówczas
dwadzieścia cztery lata.
Arcybiskup przyjął mnie bardzo serdecznie, przeanalizował wyniki,
jakie osiągałem dotychczas na egzaminach i udzielił mi zgody pod
warunkiem, ze do listopada zdam wszystkie przewidziane na czwarty rok
egzaminy. Na egzaminatora wyznaczono Cinzano, proboszcza z
Castelnuovo.
W ciągu dwóch miesięcy intensywnej pracy przygotowałem a
następnie zdałem przewidziane egzaminy i zostałem dopuszczony do święceń
na subdiakona15.
Myśl, która przeraża
Kiedy powracam myślą do tego decydującego kroku w moim życiu,
myślę, ze nie byłem dostatecznie przygotowany, ponieważ nie posiadałem
wszystkich koniecznych zalet. A że nie było nikogo, kto by bezpośrednio
kierował moim powołaniem, poradziłem się ks. Cafasso, a on powiedział mi,
żebym zaufał jego słowu i bez obaw szedł naprzód.
Na dziesięć dni zamknąłem się w milczeniu na rozważania w Domu
Misyjnym w Turynie. Odbyłem ogólną, tj. obejmującą całe moje życie
spowiedź, by zapytać spowiednika, czy jego zdaniem byłem już gotów do
podjęcia zobowiązania na całe życie. Pragnąłem iść naprzód, ale drżałem
jednocześnie na myśl o związaniu się na zawsze i dlatego nie chciałem
podejmować decyzji o ostatecznym wstąpieniu na drogę kapłaństwa bez
pełnej aprobaty spowiednika.
Od tej chwili z największą gorliwością starałem się realizować radę ks.
Borela: „Przystępowanie do Komunii świętej i umiejętność skupienia się w
ciszy przed Bogiem podtrzymują powołanie i kształtują prawdziwego
księdza”.
Wróciłem do seminarium, gdzie wpisano mnie na piąty rok.
Mianowano mnie także wychowawcą, co było najwyższym stanowiskiem,
jakie powierzano ubogim klerykom.
19 marca 1841 roku otrzymałem święcenia na diakona, a 5 czerwca
miałem zostać wyświęcony na księdza.
Dzień, w którym miałem ostatecznie opuścić seminarium, był dniem
bardzo smutnym. Przełożeni bardzo lubili mnie i okazywali mi to przy każdej
okazji. Koledzy przyjaźnili się ze mną i można wręcz powiedzieć, że ja żyłem
15 Subdiakonat był w tym czasie decydującym krokiem w życiu tych, którzy zamierzali zostać
kapłanami. Otrzymując go, składali uroczyste śluby czystości na całe życie, z którego Kościół nie zwalniał
nikogo i z żadnego powodu. Przygotowującego się do tego święcenia kleryka czekało dziesięć dni
odosobnienia, czyli dni skupienia, podczas których miał odbyć spowiedź generalną, obejmującą całość
jego chrześcijańskiego życia, która pozwoliła zarówno jemu samemu jak i spowiednikowi,
przedstawicielowi Boga, ocenić, czy był w stanie ostatecznie i na zawsze wstąpić na drogę kapłaństwa.
- 41 -

5.2 Page 42

▲back to top
dla nich, a oni dla mnie. Do mnie przybiegali wszyscy, którzy musieli się
ogolić, mieli ubranie do uszycia czy naprawienia, bądź potrzebowali biretu.
Opuszczenie domu, w którym przeżyłem sześć lat życia, otrzymałem
wykształcenie i przygotowanie duchowe do kapłaństwa, a oprócz tego
spotkałem się z tyloma oznakami dobroci i sympatii, bardzo wiele mnie
kosztowało.
Pierwsza msza
Święcenia kapłańskie otrzymałem 5 czerwca 1841 roku, w przeddzień
święta Przenajświętszej Trójcy, a pierwszą mszę celebrowałem w kościele św.
Franciszka z Asyżu, w asyście ks. Cafasso. Z niecierpliwością oczekiwano co
prawda na mnie w mojej wsi, gdzie od lat nie było Prymicji, ale ja wolałem
zrobić to w Turynie bez rozgłosu. Mogę stwierdzić, że był to najpiękniejszy
dzień w moim życiu. W chwili, gdy wspomina się podczas mszy wszystkich,
których darzy się miłością, przypomniałem przed Bogiem moich profesorów
i tych, którzy czynili mi dobro. Ze szczególnym uczuciem wspomniałem ks.
Calosso, którego zawsze uważałem za wielkiego i wspaniałego dobroczyńcę.
W poniedziałek odprawiłem moją drugą mszę w Sanktuarium Matki
Boskiej Pocieszenia. Podziękowałem Najświętszej Pannie za tak wiele łask,
które wyjednała mi u swego Syna Jezusa.
We wtorek udałem się do Chieri i celebrowałem mszę w kościele św.
Dominika. Żył jeszcze mój profesor ks. Giusiana. Uścisnął mnie serdecznie,
a podczas mszy długo płakał ze wzruszenia. Spędziłem z nim cały ten dzień
prawdziwie rajski.
We czwartek przypadało święto Bożego Ciała (wówczas święto
obowiązujące). Odśpiewałem mszę w mojej wsi w otoczeniu bliskich, a podczas
uroczystej procesji niosłem Najświętszy Sakrament przez uliczki
Castelnuovo. Proboszcz zaprosił na obiad moich krewnych, księży i zarząd
miasteczka. Wszyscy kochali mnie i cieszyli się wraz ze mną.
Wieczorem wróciłem do domu. Gdy znalazłem się już w miejscu,
gdzie mieszkałem jako chłopak i ujrzałem domek, w którym przyśnił mi się
pamiętny sen, nie mogłem powstrzymać wzruszenia. Powiedziałem:
– Jakże niezbadane są drogi Opatrzności! Bóg rzeczywiście podniósł z
ziemi biednego chłopca, by umieścić go wśród swych wybranych.
10. Gdy poniósł koń
„Miałem zawsze wokół siebie wielu chłopców”
W 1841 roku, a więc gdy otrzymałem święcenia, w Castelnuovo nie
było zastępcy proboszcza, więc przez pierwszych pięć miesięcy zajmowałem
to miejsce.
Praca w parafii dawała mi wiele satysfakcji. Co niedzielę wygłaszałem
kazania, odwiedzałem chorych, udzielałem Sakramentów. Nie mogłem
jeszcze spowiadać, ponieważ nie zdawałem jeszcze egzaminu.
Uczestniczyłem także w pogrzebach, prowadziłem księgi parafialne,
wystawiałem świadectwa dotyczące ubóstwa i inne, o które prosili ludzie.
Ale największą radością było katechizowanie dzieci, przebywanie z
nimi i rozmawianie. Zaczynałem zdobywać przyjaciół wśród małych
mieszkańców Castelnuovo. Kiedy wychodziłem z plebanii, czekali już na
mnie. Szli ze mną wszędzie w świątecznym nastroju. Odwiedzali mnie także
chłopcy z Morialdo. Kiedy potem wracałem do domu, do Becchi, zewsząd
otaczali mnie chłopcy.
Stado wróbli nad łbem konia
Mówienie do ludzi przychodziło mi łatwo, więc gdy trzeba było
wygłaszać homilie czy kazania z okazji świąt czy patronów, często proszono
mnie o pomoc. Pod koniec października zaproszono mnie do Lavriano na
święto Św. Benigno. Zgodziłem się chętnie, jako że była to wieś mojego
przyjaciela, ks. Jana Grassino. Starannie się przygotowałem. Napisałem
kazanie w prostym, ale pięknym języku i nauczyłem się go. Byłem pewien, że
wypadnie dobrze, ale Bóg dał mojej próżności straszną nauczkę.
Była to niedziela i najpierw musiałem odprawić mszę dla
mieszkańców Castelnuovo. Aby zdążyć na czas, nie poszedłem pieszo, a
pojechałem konno do Lavriano.
Kłusując i galopując na przemian, przebyłem już połowę drogi i
dojechałem do doliny Cassalborgone między Cinzano a Bersano, gdy z łanów
prosa uniosło się nagle stado wróbli. Gwałtowny i nagły trzepot ich skrzydeł
- 42 -

5.3 Page 43

▲back to top
spłoszył mojego konia, który pognał jak szalony przez pola i łąki. Starałem
się przynajmniej utrzymać w siodle, ale w pewnym momencie zauważyłem, że
popręg się obluzował i że siodło zsuwa się na bok. Usiłowałem je
wyprostować, ale wystarczył jeden gwałtowny wstrząs i wyleciałem w górę,
po czym upadłem na wznak na stos kamieni.
„Ocknąłem się w obcym domu”
Z pobliskiego wzgórza widział mą pechową przygodę pewien
człowiek. Zbiegł wraz ze swym pomocnikiem po zboczu, a stwierdziwszy, że
zemdlałem, zaniósł mnie delikatnie do swego domu i położył w najlepszym
łóżku, jakie miał. Zaopiekował się mną starannie i po godzinie odzyskałem
przytomność. Widząc obce ściany, zdziwiłem się.
Niech się ksiądz nie obawia – powiedział zaraz ten dobry człowiek.
– Niczego tu księdzu nie zabraknie. Posłałem już po lekarza, a mój parobek
pobiegł poszukać konia. Jestem tylko chłopem, ale w moim domu będzie
miał ksiądz wszystko, czego potrzeba. Czy bardzo źle się ksiądz czuje?
Niech Bóg odpłaci panu, drogi przyjacielu, za pana miłosierdzie.
Nie sądzę, żeby było to coś poważnego, nie mogę tylko ruszać ramieniem i
obawiam się, że jest złamane. A gdzie w ogóle jestem?
Na wzgórzu Bersano, w domu Jana Calosso, zwanego Brina. Nie
zna mnie ksiądz, ale to nie szkodzi: ja też wędrowałem po świecie i nie jeden
raz korzystałem z pomocy ludzi. Jeździłem po jarmarkach i targach i mam za
sobą wiele przygód!
Może mi pan opowie jakiś swój wypadek, zanim nie przyjdzie
lekarz?
Wiele miałbym do opowiadania! Ot, na przykład, dawno temu,
pojechałem z moją oślicą do Asti, żeby kupić zapasy na zimę. W drodze
powrotnej biedne zwierzę, za bardzo objuczone, poślizgnęło się w błocie i
upadło na środku drogi. Było to w okolicy Moriondo. Próbowałem postawić
je z powrotem na nogi, ale na próżno. Była północ, ciemno choć oko wykol i
lało. Nie widziałem już, do którego świętego modlić się i zacząłem wołać o
pomoc. Po paru minutach odpowiedziano mi z pobliskiego domu, a wkrótce
przyszedł mi na pomoc, przyświecając sobie łuczywem, pewien kleryk, jego
brat i jeszcze dwóch ludzi. Pomogli mi zdjąć bagaże z oślicy, wyciągnęli ją z
błota i przenocowali mnie u siebie. Byłem ledwie żywy, ubłocony od stóp do
głów. Umyli mnie, dali pyszną kolację, a potem położyli do miękkiego łóżka.
Następnego dnia rano, przed wyjazdem, chciałem zostawić pieniądze należne
za pomoc i gościnę, ale kleryk odmówił uprzejmie, mówiąc: „Jutro może my
będziemy potrzebowali twojej pomocy”.
Zauważył, że mam zaczerwienione oczy
Wzruszyłem się, słuchając tej opowieści. Gospodarz zauważył, że
mam zaczerwienione oczy i zapytał:
Źle się ksiądz czuje?
Nie, tylko pana opowieść jest piękna i wzruszająca.
Ci ludzie, których spotkałem wtedy w nocy, byli bardzo dobrzy.
Gdybym mógł coś dla nich zrobić, zrobiłbym to z prawdziwą przyjemnością.
Jak się nazywali?
Bosko, w dialekcie Boschett. Ale co znów tak wzruszyło księdza?
Może zna ksiądz tych ludzi? A co się dzieje z tym klerykiem?
Kapłan, którego dziś pan przyjął u siebie, drogi przyjacielu, to
właśnie ten kleryk. Wynagrodził mi pan po tysiąckroć to, co ja uczyniłem dla
pana tamtej nocy. Przyniósł mnie pan do swego domu i położył do własnego
łóżka. Boska Opatrzność chciała nam wykazać, że kto dobrze czyni, w
nagrodę dobro otrzymuje.
Trudno wyobrazić sobie radosne zdumienie tego dobrego
chrześcijanina i moje. Bóg sprawił, że w mym nieszczęściu spotkałem
ponownie drogiego przyjaciela. Dowiedziawszy się o tym, co zaszło, żona
gospodarza, mieszkająca z nimi siostra, a także inni krewni i znajomi, z
radością przyszli powitać „kleryka”, o którym tyle słyszeli. Byli dla mnie
bardzo uprzejmi.
Kiedy przybył wreszcie lekarz, nie stwierdził na szczęście żadnych
złamań, więc zostawszy jeszcze trochę, by powrócić do siebie po upadku,
mogłem wsiąść znów na konia i wrócić do domu. Jan „Brina” odprowadził
mnie i od tego czasu jesteśmy w bardzo serdecznych kontaktach.
Od tego wypadku podjąłem zdecydowane postanowienie, że odtąd
moje kazania będę przygotowywał ku chwale Bożej, a nie dla własnej ambicji.
- 43 -

5.4 Page 44

▲back to top
11. Nauczyć się być księdzem
Odmówiłem objęcia trzech posad
Pod koniec lata zaoferowano mnie trzy posady. Pewna bogata rodzina
z Genui zaproponowała mi pracę prywatnego nauczyciela. Pensja moja miała
wynosić tysiąc lirów na rok.
Mieszkańcy Morialdo, którzy gorąco pragnęli, bym został wśród nich,
prosili mnie, bym przyjął miejsce kapelana, gwarantując przy tym podwójną
pensję.
Zaproponowano mi również miejsce zastępcy proboszcza w
Castelnuovo.
Przed podjęciem decyzji udałem się do Turynu, do ks. Cafasso, który
od paru lat radził mi w sprawach zarówno materialnych jak i duchowych.
Święty kapłan wysłuchał wszystkiego: ofert finansowych, nalegań krewnych i
przyjaciół, mojej chęci podjęcia pracy, ale na koniec, bez najmniejszego
wahania, powiedział:
– Niech ksiądz niczego nie przyjmuje. Niech lepiej ksiądz przyjdzie do
Konwiktu Kościelnego i uzupełni swe wykształcenie i przygotowanie z etyki
(wiedza o życiu chrześcijańskim) i kaznodziejstwa.
Przyjąłem chętnie tę radę i 3 listopada wstąpiłem do Konwiktu16.
Wielki profesor, ks. Guala
W Konwikcie, uczono jak być księdzem. W seminarium kładziono
duży nacisk na naukę prawd wiary i na ich pogłębienie przez odbywane
dyskusje. Wiedzę o zasadach moralnych ograniczono do spraw
najtrudniejszych i najcięższych. Konwikt uzupełniał zatem naukę w
seminarium.
16 Konwikt Kościelny był dawnym klasztorem znajdującym się obok kościoła św. Franciszka z
Asyżu. W tym to budynku ks. Alojzy Guala, wspomniany przez ks. Cafasso, przygotowywał
czterdziestu pięciu młodych kapłanów do pełnienia roli księży w epoce i społeczeństwie, w którym żyli.
Przygotowanie to trwało dwa lata, w przypadku ks. Bosko wyjątkowo trzy.
Czas był przeznaczony na medytację, lektury duchowe, dwa wykłady
etyki dziennie, lekcje z kaznodziejstwa, chwile skupienia i refleksje. Tak więc
był czas i możność zdobywania nauki i czytania dobrych autorów.
Na czele Konwiktu stało dwóch znanych z mądrości i świątobliwości
mężów: teolog Alojzy Guala i ks. Józef Cafasso.
Ks. Guala był założycielem instytucji. W latach 1797–1814, gdy
Piemont okupowali Francuzi, wykazywał niewyczerpane miłosierdzie. Ten
bezinteresowny, pełen wiedzy, roztropności i odwagi człowiek założył
Konwikt, by młodzi kapłani, ukończywszy seminarium, mogli się nauczyć
być księżmi. Dzieło to przyniosło Kościołowi wielki pożytek, zwłaszcza jeśli
chodzi o wykorzenienie tendencji jansenistycznych17, które utrzymywały się w
Kościele piemonckim.
Jednym z bardziej roztrząsanych w etyce problemów była tzw. kwestia
„probabilizmu i probabilioryzmu”18. Na czele probabiliorystów stali niektórzy
najbardziej zasadniczy autorzy, jak Alasia i Antoine. Ich sztywna postawa
mogła prowadzić do poglądów jansenistycznych. Probabiliści szli za naukami
moralnymi św. Alfonsa. Dziś Kościół uznał go za „doktora Kościoła”, a jego
myśl można nazwać „myślą papieską”, ponieważ Papież ogłosił, że dzieł Św.
Alfonsa można nauczać, stosować w praktyce i kierować się nimi bez
żadnego niebezpieczeństwa.
Teolog, ks. Guala stanowczo stawał ponad tymi dyskusjami. W
centrum każdej kwestii stawiał miłosierdzie Pana i w ten sposób nie skłaniał
się ani w jedną ani w drugą stronę. Dzięki niemu właśnie św. Alfons stał się
mistrzem piemonckich szkół teologii, co okazało się bardzo korzystne.
Duchowy spowiednik, ks. Cafasso
Prawą ręką teologa Guali był ks. Cafasso, któremu udało się stopić
ostatnie lody, jakie dzieliły jeszcze probabilistów i probabiliorystów, a
17 Jansenizm był herezją, która m.in. narzucała chrześcijanom bardzo surowy tryb życia, długie
i skrupulatne przygotowania do przyjęcia sakramentu Eucharystii i odznaczała się pewną wrogością
wobec Papieża.
18 Wydaje się to tylko dziwną grą słów, a jednak miało poważne konsekwencje w codziennym
życiu chrześcijan. Probabilioryzm wymagał surowszego i ostrzejszego trybu życia, przypominającego ten,
jaki narzucał jansenizm. Probabilizm miał łagodniejsze wymagania, ale probabilioryści oskarżyli go o
nadmierną łagodność.
- 44 -

5.5 Page 45

▲back to top
dokonał tego niewzruszonym spokojem, subtelnym miłosierdziem, wielką
roztropnością i delikatnością w działaniu.
Innym bardzo cennym dla Konwiktu nauczycielem był teolog Feliks
Golzio. Ze względu na swą skromność nie zyskał co prawda rozgłosu, ale
dzięki niezmordowanej pracy, głębokiej pokorze i jasnemu umysłowi był dla
ks. Guali i ks. Cafasso nieocenioną pomocą.
Tych trzech wybitnych turyńskich księży pracowało z olbrzymim
zapałem w więzieniach i szpitalach, na kazalnicach i w domach chorych, a ich
działalność była dobrodziejstwem dla miast i wsi, dla pałaców bogaczy i
domów nędzarzy.
Boska Opatrzność postawiła mi przed oczami te trzy wzorce i tylko
ode mnie zależało, czy potrafię iść w życiu za ich przykładem.
się tymi myślami z ks. Cafasso i przy jego pomocy starałem się je wprowadzić
w czyn. Pokładałem ufność w Panu, bo wiedziałem, że bez jego wsparcia
moje wysiłki pójdą na marne.
12. Mam szesnaście lat, a nic nie potrafię
Chłopiec, który wziął nogi za pas
Chłopcy za kratami
Ks. Cafasso już od sześciu lat był moim duchowym mistrzem i jeśli
uczyniłem w życiu coś dobrego, to zawdzięczam to jemu. Przed każdą
decyzją, projektem czy obraniem kierunku w pracy kapłańskiej jego właśnie
pytałem o zdanie.
Zaczął zabierać mnie na odwiedziny więźniów. Tam właśnie pojąłem
ogrom zła i nędzy ludzkiej. Przerażeniem napawał mnie widok tak wielu
chłopców w wieku od dwunastu do osiemnastu lat, zdrowych, silnych i
inteligentnych, skazanych na bezczynność, nękanych przez wszy i pluskwy,
pozbawionych chleba i dobrego słowa.
Ci nieszczęśni młodzi ludzie byli plamą i hańbą dla ojczyzny i rodzin.
Upokarzano ich, aż zatracali zupełnie poczucie godności. A największe
wrażenie robił na mnie fakt, że choć wielu w momencie wypuszczenia na
wolność miało silne postanowienie zmiany swego życia na lepsze, to i tak po
niedługim czasie wracało za kratki.
Starałem się zrozumieć przyczyny takiego stanu rzeczy i ostatecznie
stwierdziłem, że jeśli wielu z nich ponownie kończyło w więzieniu, to
dlatego, że pozostawiano ich samym sobie. Myślałem: „Ci chłopcy powinni
znaleźć na wolności jakiegoś przyjaciela, który by się nimi zajął, pomógł im,
pouczył ich i zaprowadził do kościoła w dni świąteczne. Może wtedy nie
gubiliby się, a przynajmniej nie wszyscy kończyliby w więzieniu”. Podzieliłem
Od pierwszych dni spędzonych w Konwikcie miałem już grupkę
chłopców, którzy stali się moimi przyjaciółmi. Zawsze kręcili się koło mnie,
gdy szedłem przez ulice i place, szli za mną do zakrystii kościoła Konwiktu.
Nie dysponowałem jednak wówczas lokalem, w którym mógłbym ich zebrać
i gdzie mógłbym przystąpić do realizacji zamiaru otoczenia ich opieką.
Dopomógł mi w tym pewien dziwny przypadek. Od niego właśnie
wzięło początek działanie na rzecz chłopców włóczących się po mieście, a
zwłaszcza tych, którzy wyszli dopiero co z więzienia.
W święto Niepokalanego Poczęcia Maryi (8 grudnia 1841 roku)
ubierałem się właśnie, by odprawić o wyznaczonej godzinie mszę świętą, gdy
zakrystian, Józef Comotti, zawołał stojącego w kącie chłopca, by służył mi
do mszy.
Kiedy nie potrafię – odpowiedział ze wstydem.
Chodź, będziesz służył do mszy – nalegał zakrystian.
Ale kiedy nie potrafię, nigdy tego nie robiłem.
Jesteś osioł! – rozzłościł się zakrystian. – Jeśli nie potrafisz służyć
do mszy, to po co przychodzisz do zakrystii? – Wściekły chwycił biednego
chłopaka, który wziął nogi za pas. Krzyknąłem do zakrystiana:
Co też pan najlepszego robi? Dlaczego pan bije tego chłopca? Co
złego zrobił?
Przychodzi do zakrystii, a nie potrafi nawet służyć do mszy!
I to jest powód do bicia?
- 45 -

5.6 Page 46

▲back to top
A co to księdza obchodzi?
Obchodzi, bo to mój przyjaciel. Proszę go natychmiast zawołać z
powrotem, bo muszę z nim pomówić.
„Moja matka nie żyje”
Zakrystian pobiegł za chłopcem, dogonił go, jakoś go uspokoił i
przyprowadził z powrotem do mnie. Cały drżący i upokorzony patrzał na
mnie. Zapytałem serdecznie:
A słuchałeś już mszy?
Nie.
No to chodź, posłuchasz. A potem porozmawiamy o czymś, co
sprawi ci przyjemność.
Obiecał, że zostanie na mszy. Chciałem wymazać z jego pamięci razy,
jakie otrzymał i złe wrażenie, jakie musiał mieć o księżach z tego kościoła.
Odprawiłem mszę, odmówiłem modlitwy dziękczynne, a potem wziąłem
chłopca do kaplicy. Przede wszystkim zapewniłem go, że nikt już nie
podniesie na niego ręki, a potem zapytałem:
Jak się nazywasz, mój mały przyjacielu?
Bartłomiej Garelli.
Skąd jesteś?
Z Asti.
Masz ojca?
Nie, umarł.
A mamę?
Też nie żyje.
Ile masz lat?
Szesnaście.
Potrafisz czytać i pisać?
Nic nie potrafię.
Byłeś u pierwszej Komunii?
Jeszcze nie.
A u spowiedzi?
Tak, jak byłem mały.
A na religię chodzisz?
Nie mam odwagi.
Dlaczego?
Bo młodsi chłopcy potrafią odpowiadać na pytania, a ja jestem taki
duży i nic nie umiem. Wstyd mi.
A gdybym uczył cię katechizmu, przychodziłbyś?
Bardzo chętnie.
Nawet tutaj?
Byleby tylko mnie nie bili.
Nie bój się, nikt cię nie będzie bił. Teraz jesteś moim przyjacielem,
więc muszą cię szanować. Kiedy chcesz, byśmy zaczęli nasz katechizm?
Kiedy ksiądz chce.
Dziś wieczorem.
Dobrze.
A gdyby tak zaraz?
Chętnie.
Wszystko zaczęło się od lekcji katechizmu
Wstałem i na początek przeżegnałem się. Zauważyłem jednak, że
Bartłomiej nie zrobił tego, bo nie pamiętał, jak się robi znak krzyża. Na tej
pierwszej lekcji katechizmu nauczyłem go zatem znaku krzyża i mówiłem mu
o Bogu Stwórcy i o tym, dlaczego Bóg nas stworzył.
Nie miał dobrej pamięci, ale dzięki wytrwałości i uwadze w ciągu już
paru lekcji nauczył się, czego potrzeba, by odprawić dobrą spowiedź, a potem
przyjąć Komunię.
Wkrótce dołączyli do niego inni chłopcy. Tej zimy zebrałem także
paru dorosłych, którzy potrzebowali dostosowanych do ich wieku lekcji
katechizmu. Wciąż miałem na myśli przede wszystkim tych, którzy
wychodzili z więzienia. Namacalnie przekonałem się, że jeśli znajdą na
wolności przyjaciela, który się nimi zajmie, będzie z nimi w świąteczne dni,
znajdzie im pracę u uczciwego pracodawcy i odwiedzi ich czasem w ciągu
tygodnia, to zapomną o przeszłości i zaczną porządne życie. Staną się
uczciwymi obywatelami i dobrymi chrześcijanami.
- 46 -

5.7 Page 47

▲back to top
Taki był początek naszego Oratorium, które dzięki Pańskiemu
błogosławieństwu rozrosło się tak, jak bym się tego nigdy nie spodziewał.
13. Pierwsze Oratorium
Po katechizmie, opowiadania o jakimś ciekawym zdarzeniu
W ciągu tej pierwszej zimy starałem się skonsolidować małe
Oratorium. Moim celem było zebranie tylko tych chłopców, którzy byli
szczególnie narażeni na niebezpieczeństwo zła, a zwłaszcza tych, którzy
wychodzili na wolność.
By móc jednak utrzymać porządek i promieniować dobrocią,
zapraszałem do Oratorium także innych chłopców, należycie wychowanych i
dobrze się sprawujących. Pomagali mi oni w utrzymaniu porządku, czytaniu i
wykonywaniu śpiewów liturgicznych. Od początku bowiem zauważyłem, że
bez śpiewu i czytania interesujących książek nasze świąteczne spotkanie
byłoby jak ciało bez duszy.
2 lutego 1842 roku, w święto Oczyszczenia Maryi (które wówczas było
świętem obowiązującym), z dwudziestką chłopców donośnie odśpiewaliśmy w
kościele po raz pierwszy Chwalcie Maryję.
Na święto Zwiastowania, 25 marca, było nas już trzydziestu. Tego
dnia urządziliśmy coś na kształt święta. Rano chłopcy wyspowiadali się i
przyjęli Komunię, wieczorem wspólnie wybrana pieśń pobożna, a po lekcji
katechizmu opowiadałem im ciekawe rzeczy. Ponieważ kaplica, w której
dotychczas się zbieraliśmy, zaczynała się stawać za ciasna, przenieśliśmy się
do większej kaplicy przy zakrystii.
Józef Buzzetti, wzór wierności
Spróbuję naszkicować obraz życia tego pierwszego Oratorium. Rano
w dni świąteczne każdy mógł przystąpić do sakramentów spowiedzi i
Komunii, natomiast wszyscy starali się spełnić ten chrześcijański obowiązek
przynajmniej raz w miesiącu. Wieczorami, o wyznaczonej godzinie, odbywały
się lekcje katechizmu, poprzedzone jakąś pieśnią pobożną, a na zakończenie
opowiadałem niecodzienną historię i rozdawałem drobiazgi wszystkim, albo
też tylko niektórym, którzy mieli szczęście wygrać przez ciągnięcie losu.
Spośród chłopców, którzy przychodzili na te pierwsze zebrania
pamiętam Józefa Buzzettiego, niezawodnego bywalca na wszystkich
spotkaniach. Tak przywiązał się on do ks. Bosko i do Oratorium, że nie chcąc
stracić codziennego kontaktu, zrezygnował nawet z dorocznego wyjazdu do
rodzinnego domu w Caronno Chiringhello (dziś Caronno Varesino), tak
przecież wyczekiwanego przez jego rodzeństwo i kolegów. Pamiętam także
jego braci: Karola Anioła i Jozuego oraz Jana Gariboldiego i jego brata.
Wówczas byli czeladnikami, dziś są mistrzami.
Większość chłopców stanowili kamieniarze, murarze, sztukatorzy i
brukarze pochodzący z odległych wsi. Nie znając turyńskich parafii, nie
wiedząc, którym kolegom z pracy można zaufać, byli narażeni, zwłaszcza w
dni świąteczne, na tysiące niebezpieczeństw moralnych.
Ks. Guala i ks. Cafasso cieszyli się z tej mojej działalności. Chętnie
dawali mi obrazki, kartki z modlitwami, książeczki, medaliki i krzyżyki, bym
rozdał je w prezencie, a kiedy zaszła potrzeba dali mi także pieniądze, bym
mógł zakupić ubrania. Tym, którzy szukali pracy, przez wiele tygodni dawali
jeść.
Święto małych murarzy
Kiedy chłopców było już dość dużo, ks. Guala i ks. Cafasso pozwolili
mi przyprowadzić moją małą armię na zabawy na podwórze Konwiktu.
Dziedziniec był, niestety, mały, z trudnością mógł pomieścić osiemdziesięciu
chłopców, bo gdyby nie to, ich liczba wzrosłaby szybko do paruset.
W godzinach, gdy chłopcy spowiadali się, ks. Guala i ks. Cafasso
przychodzili zaopiekować się nimi i bawili ich opowiadaniem różnych
zdarzeń i przykładów do naśladowania.
W dzień św. Anny, patronki murarzy, ks. Guala zaproponował, byśmy
urządzili coś z tej okazji. Po porannej mszy zaprosił wszystkich na śniadanie
do Konwiktu. Wielka sala wykładowa pomieściła stu chłopców. Podano im
- 47 -

5.8 Page 48

▲back to top
kawę, mleko, czekoladę, bułki, drożdżówki, rożki i ciastka. Chłopcy powitali
je wybuchem radości i spałaszowali z apetytem. Zapanowało wielkie
ożywienie, a później opowiadanie o śniadaniu krążyło z ust do ust. Iluż
chłopców mogłoby jeszcze przyjść, gdyby tylko aula była większa.
„Utrzymywałem kontakty z chłopcami w więzieniu”
Wszystkie święta spędzałem wśród moich młodych przyjaciół. W
ciągu tygodnia odwiedzałem ich w ich miejscach pracy, w fabrykach i
warsztatach. Te spotkania sprawiały im wiele radości, dawały im poczucie, że
jest ktoś, kto się nimi interesuje. Moje wizyty cieszyły zresztą również ich
szefów, którzy chętnie zatrudniali młodych ludzi znajdujących się pod naszą
opieką.
Co sobotę wracałem do więzień z torbą pełną owoców, bułek i
papierosów. Chciałem utrzymać kontakt z tymi młodymi nieszczęśnikami,
którzy tam się znaleźli, pomóc im pozyskać ich przyjaźń i zaprosić do
Oratorium, gdy tylko opuszczą to smutne miejsce.
14. Bóg wybiera Valdocco
Czterdziestu chłopców przy konfesjonale
W okresie rozwoju działalności Oratorium zacząłem jednocześnie
głosić kazania w turyńskich kościołach, w Szpitalach Miłosierdzia, w
Schronisku Cnoty (instytucji, która udzielała schronienia około stu chłopcom, nie
mającym pieniędzy na mieszkanie), w więzieniach, w Kolegium Św. Franciszka od
św. Pawła. Odprawiałem nowenny, tridua i rekolekcje.
Po dwóch latach nauki w Konwikcie zdałem egzamin na spowiednika
i od tego momentu mogłem już przyjmować chłopców, którzy chcieli
pogodzić się z Bogiem i udzielać im Jego odpuszczenia. Dzięki temu w
więzieniach, w Oratorium i wszędzie, gdzie się znalazłem, mogłem
skuteczniej pomagać młodzieńcom, by wzrastali w dobroci i w życiu synów
Bożych.
Odczuwałem żywą radość w ciągu tygodnia, a zwłaszcza w dni
świąteczne, widząc, iż mój konfesjonał otaczało czterdziestu lub
pięćdziesięciu chłopców, którzy cierpliwie czekali na swoją kolejkę, by
pojednać się z Bogiem.
Na poprzednich kartkach opowiedziałem o normalnej działalności
Oratorium w okresie od grudnia 1841 do października 1844 roku, a więc
przez prawie trzy lata.
Tymczasem na horyzoncie rysowały się nowe wydarzenia, zmiany i
cierpienia. Prowadziła nas Opatrzność Boża.
„Widzę mnóstwo chłopców proszących mnie o pomoc”
Po trzech latach przygotowań nadszedł moment wyboru pracy
kapłańskiej w życiu kościoła turyńskiego.
Ks. Józef Comollo, stary i kończący się wuj Alojzego i proboszcz w
Cinzano, poprosił Arcybiskupa, by skierował mnie do jego probostwa jako
administratora, ponieważ ze względu na wiek i stan zdrowia nie mógł już sam
podołać obowiązkom. Arcybiskup wyraził zgodę. Ale sam ks. Guala
podyktował mi list, w którym dziękowałem Arcybiskupowi Fransoniemu, ale
uchylałem się od przyjęcia miejsca. Ks. Guala i ks. Cafasso przygotowywali
dla mnie inne pole działalności duszpasterskiej.
Pewnego dnia ks. Cafasso wezwał mnie do swego biura i powiedział:
Skończył ksiądz naukę, teraz pora zabrać się do pracy. Możliwości
pracy na niwie Pańskiej jest bardzo wiele. Do czego ma ksiądz największe
skłonności?
Do tego, co mi ksiądz wskaże.
W tej chwili są trzy możliwości: zastępca proboszcza w Buttigliera
d’Asti, wykładowca etyki w Konwikcie i dyrektor Szpitalika, jaki powstaje
przy Schronisku19. Co ksiądz wybiera?
19 Markiza Julia Franciszka Barolo założyła w okolicy Valdocco, obok Małego Domu Cottolengo,
kilka instytutów dobroczynnych. Pierwszym było Schronisko, instytut, który przyjmował ulicznice,
gotowe zacząć uczciwe życie; drugim - Dom Magdalenek, zagrożonych dziewcząt, mających mniej niż
- 48 -

5.9 Page 49

▲back to top
To, co ksiądz uzna za najodpowiedniejsze dla mnie.
A nie czuje ksiądz skłonności do tego czy innego miejsca?
Chciałbym zajmować się młodzieżą. Ksiądz o tym wie, proszę więc
zdecydować, jak ksiądz uważa. W radzie księdza będę widział wolę Bożą.
A co ma ksiądz na myśli? Jak to ksiądz widzi?
Wydaje mi się, jakbym był wśród tłumu chłopców, proszących mnie
o pomoc.
W takim razie niech ksiądz jedzie na parę tygodni na urlop, a po
powrocie powiem księdzu, dokąd ma jechać.
Minęło parę tygodni od mojego powrotu, a ks. Cafasso nie wracał
do tej rozmowy, ja również nie.
Dlaczego ksiądz nie pyta mnie, dokąd ma pojechać?
Ponieważ chcę wypełnić wolę Bożą wtedy i w taki sposób, jaki
ksiądz mi wskaże. Nie chcę o tym decydować.
Niech ksiądz spakuje walizki i jedzie do ks. Borela do Schroniska.
Będzie ksiądz dyrektorem szpitalika św. Filomeny oraz będzie ksiądz
pracował w schronisku. Bóg wskaże tymczasem księdzu, co trzeba zrobić dla
młodzieży.
„Ale gdzie zebrać moich chłopców?”
W ciągu trzech lat, jakie spędziłem w Konwikcie, wiele razy zapraszał
mnie, bym głosił kazanie czy spowiadał w Schronisku, gdzie spełniał rolę
wzorowego kapłana. Pole mojej przyszłej pracy było mi więc nie tylko znane,
ale i bliskie.
Wielekroć rozmawiałem z nim o tym, jak można by ulepszyć moją
pracę w więzieniach (gdzie i on prowadził duszpasterską działalność) i o tym, co
decyduje o skuteczności pracy wśród młodzieży. Problem osamotnionej i
zagrożonej młodzieży coraz bardziej nurtował księży turyńskich.
Jak miałem postępować w nowej sytuacji, w jakiej się znalazłem.
Gdzie zbierać moich chłopców?
Przez jakiś czas – powiedział mi ks. Borel – jako miejsce spotkań z
chłopcami, którzy przychodzili do kościoła św. Franciszka z Asyżu, może
służyć wyznaczony księdzu pokój. A kiedy zostanie oddany do użytku nowy
budynek dla księży, obok szpitala, zastanowimy się nad jakimś lepszym
rozwiązaniem.
15. Powracający sen
Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że decyzja ta kłóciła się
z moimi inklinacjami. Miałem objąć kierownictwo Szpitalika oraz głosić
kazania i spowiadać w Instytucie, w którym przebywało czterysta dziewcząt.
Jak znaleźć czas dla Oratorium? Ale taka była wola Boga i przyszłość miała
to wykazać.
Od pierwszego spotkania z ks. Borelem widziałem w nim
świątobliwego kapłana, wzór do podziwiania i naśladowania. Za każdym
razem, gdy z nim przestawałem, dawał mi on doskonałą lekcję życia
kapłańskiego. Udzielał dobrych rad, a zarazem potrafił zapalić do pracy dla
Boga.
czternaście lat. W 1884 r. zaczęto budowę trzeciego instytutu, Szpitalika Św. Filomeny, dla chorych i
ułomnych dziewczynek.
„Poszedłem spać z ciężkim sercem”
12 października 1844 roku wypadała sobota. Następnego dnia miałem
zakomunikować chłopcom o przeniesieniu Oratorium na przedmieście
Valdocco. Nie wiedziałem, gdzie ich będę mógł zebrać, jak zostaną przyjęci,
kto z nich za mną pójdzie, a kto nie. Nurtowała mnie niepewność i
poszedłem spać z ciężkim sercem.
W nocy miałem sen, który wydał mi się kontynuacją tego, który
przeżyłem w Becchi, gdy miałem dziewięć lat.
Znalazłem się w otoczeniu stada wilków, kóz i koźląt, jagniąt, owiec,
baranów, psów i ptaków, które robiły tak straszny rozgardiasz, że
wystraszyłyby najodważniejszego. Chciałem uciec, ale pojawiła się pani,
ubrana jak pasterka, która powiedziała mi, bym pilnował stada, które ona
- 49 -

5.10 Page 50

▲back to top
będzie prowadzić. Szliśmy przez różne miejsca i trzykrotnie zatrzymaliśmy
się, a przy każdym postoju coraz to nowe zwierzęta zamieniały się w jagnięta,
tak że ilość tych łagodnych stworzeń coraz bardziej rosła. Gdy uszliśmy już w
ten sposób spory kawał drogi, znaleźliśmy się na łące, gdzie zwierzątka
zaczęły skakać i razem szczypać trawę w całkowitej zgodzie.
„Jagnięta zmieniały się w małych pasterzy”
Byłem bardzo zmęczony i chciałem przysiąść na skraju drogi, ale pani
kazała mi ruszać dalej. Gdy przeszliśmy ostatni, krótki już odcinek drogi,
znaleźliśmy się na przestronnym dziedzińcu, otoczonym portykiem, na
którego końcu wznosił się kościół. Jagniąt było już bardzo dużo. Pojawili się
inni pasterze do pilnowania stada, ale zostawali z nami krótko i szybko
odchodzili. I wtedy zdarzył się cud: część jagniąt zaczęła się zmieniać w
pastuszków, którzy w miarę jak podrastali pomagali mi w pilnowaniu stadka.
Było ich coraz więcej, aż podzielili się na grupy i rozeszli w różne strony, by
tam zbierać i gromadzić pod swoją opieką inne zwierzęta i prowadzić je w
bezpieczne miejsce.
Chciałem już odejść, ale pani kazała mi spojrzeć na południe.
Spojrzałem i zobaczyłem pole obsiane kukurydzą, ziemniakami, kapustą,
burakami, sałatą i różnymi ziołami. „Popatrz jeszcze raz”, powiedziała pani.
Tym razem zobaczyłem wysoki i wspaniały kościół, w którym orkiestra
zaczynała grać, chór zaczynał śpiewać, a ja miałem rozpocząć mszę. W
kościele wisiała biała wstęga, na której ogromnymi literami było napisane: To
jest mój dom. Stąd wyjdzie moja chwała.
„Zrozumiałem sen w miarę rozwoju wypadków”
Zapytałem pani, gdzie jestem, co oznacza ta droga i postoje, jak
również ten dom, pierwszy i drugi kościół. Odrzekła mi:
Zrozumiesz wszystko, kiedy oczami ciała ujrzysz to, co teraz
widzisz oczami duszy.
Ja jednak sądziłem, że to już jawa i powiedziałem:
Ja już teraz widzę oczami ciała, i widzę jasno. Wiem, dokąd idę i co
robię.
W tym momencie zadzwonił dzwon na Ave Maria na dzwonnicy
kościoła św. Franciszka i obudziłem się.
Ten sen trwał prawie całą noc. Widziałem w nim wiele innych
szczegółów, których nie potrafiłem tutaj opisać. Wówczas nie bardzo
wierzyłem w to, co w nim ujrzałem, a jeszcze mniej pojmowałem, co by to
znaczyło. Zrozumiałem wszystko dopiero w miarę rozwoju wypadków. Ten
sen i jeszcze jeden, posłużyły mi później jako program działania.
16. W domu markizy
W kierunku Valdocco
13 października, w święto Macierzyństwa Maryi, informuję chłopców
o przeniesieniu Oratorium do Schroniska Markizy Barolo. Widząc, że nie
bardzo wiedzą, co o tym myśleć, mówię, że będziemy tam mieli przestronne
pomieszczenie tylko dla nas, gdzie będziemy mogli śpiewać, biegać, skakać.
Chłopcy cieszą się, każdy z niecierpliwością czeka na niedzielę, by móc
zobaczyć nowe miejsce.
Nadchodzi trzecia niedziela października, święto czystości
Najświętszej Maryi Panny. Zaraz po południu tłum chłopców schodzi ku
Valdocco, szukają nowego Oratorium. Są wśród nich młodsi i starsi,
czeladnicy murarscy i terminatorzy z warsztatów mechanicznych. Na
wszystkie strony pytają:
Gdzie jest Oratorium? Gdzie jest ks. Bosko?
Nikt o niczym nie wie. Nikt w tej okolicy nie słyszał o ks. Bosko i o
Oratorium. Chłopcy, sądząc, że to kpiny, zaczynają krzyczeć. Ludzie z
Valdocco, myśląc, że to jakiś głupi kawał, zaczynają wygrażać i podnoszą
pięści. Rzeczy przybierają najwyraźniej zły obrót ale na szczęście słyszę
wrzaski i wraz z ks. Borelem wychodzę z domu. Biegną nam naprzeciw,
pytając, gdzie jest Oratorium.
- 50 -

6 Pages 51-60

▲back to top

6.1 Page 51

▲back to top
Odpowiadam, że nowe Oratorium jeszcze nie jest skończone, ale że
na razie możemy wejść do mojego pokoju, który jest duży i doskonale się w
nim pomieścimy. W tę niedzielę, rzeczywiście, wszystko poszło dość dobrze.
„Tak dalej nie może być”
Ale w następną niedzielę, do chłopców przychodzących z miasta
przyłączyło się wielu nowych z okolicznych domów. Nie wiedziałem, gdzie
ich pomieścić. Pokój, korytarz, schody, wszystko było zatłoczone.
1 listopada, w dzień Wszystkich Świętych, spowiadaliśmy ich w
dwójkę z ks. Borelem, ale potrzebnych by było ze dwustu księży. Co robić?
Jak utrzymać ich w spokoju? Jeden chciał rozpalić ogień, drugi go gasił; jeden
układał drewno, inny przewracał wiadro z wodą. Wiadro, szufelka, szczypce
do węgla, miska, dzbanek do wody, krzesła, buty, książki, wszystko było
poprzewracane do góry nogami, bo każdy chciał zrobić porządek. Kochany
ks. Borel w pewnym momencie powiedział:
– Tak dalej być nie może. Trzeba znaleźć jakieś odpowiednie
pomieszczenie.
Zanim jednak to się stało, sześć kolejnych niedziel spędziliśmy w
moim pokoju, położonym nad wejściem do Schroniska.
Na rozmowie z Arcybiskupem
W międzyczasie poszliśmy przedstawić sytuację księdzu
arcybiskupowi Fransoniemu. Zrozumiał on wagę naszej inicjatywy i
powiedział:
– Aprobuję wszytko, co robicie dla dobra dusz i dam wam wszystko,
czego potrzeba. Porozmawiajcie z Markizą Barolo, może będzie mogła wam
przydzielić odpowiedniejszy lokal na Oratorium. Ale powiedzcie, czy ci
chłopcy nie mogliby iść do swoich parafii?
Prawie wszyscy pochodzą spoza Turynu. Wielu nie ma stałego miejsca
zamieszkania, a w Turynie spędza tylko część roku. Nie wiedzą nawet, do
jakiej parafii należą. Mówią różnymi dialektami, więc niewiele rozumieją, a i
ich ciężko zrozumieć. Poza tym niektórzy są już starsi i wstydzą się chodzić
na lekcje katechizmu razem z małymi.
Arcybiskup zamyślił się, a potem powiedział:
– Rzeczywiście potrzebne jest jakieś odrębne i odpowiednie dla nich
miejsce. Ja błogosławię was i wasz projekt. Jeśli będę mógł wam w czymś
pomóc, przyjdźcie. Zrobię, co tylko będę mógł.
Podniesieni na duchu, udaliśmy się do Markizy Barolo i
przedstawiliśmy jej sytuację. Ponieważ Szpitalik miał być oddany do użytku
dopiero w sierpniu następnego roku, pozwoliła byśmy urządzili kaplicę w
dwóch obszernych salach, przewidzianych według projektu na pokoje dla
księży pracujących w Schronisku.
Oratorium pod wezwaniem św. Franciszka Salezego: dlaczego?
Było to miejsce, które Opatrzność wyznaczyła nam na pierwszy
kościół Oratorium. Aby do niego dotrzeć, trzeba było wejść przez bramę
szpitala, przemierzyć krótką alejkę i znaleźć się na trzecim piętrze.
Nazwaliśmy Oratorium imieniem św. Franciszka Salezego, a to z
dwóch powodów:
1. Markiza Barolo miała zamiar utworzyć Kongregację księży pod
patronatem tego świętego i nad wejściem do pomieszczenia, które oddała na
świetlicę, kazała wymalować obraz św. Franciszka Salezego.
2. Nasza posługa wymagała wiele opanowania i słodyczy. Oddaliśmy
się więc pod opiekę św. Franciszkowi Salezemu, by wstawiał się za nami do
Boga i prosił Go dla nas o taką samą jak jego łagodność i także pewne wyniki
w pracy duszpasterskiej.
Był jeszcze inny powód, odstępstwa od religii, a zwłaszcza
protestantyzm, zaczynały niebezpiecznie wdzierać się do naszych miast,
szczególnie do Turynu. Oddaliśmy się w opiekę św. Franciszkowi Salezemu,
by pomógł nam naśladować go w wysiłkach celem obrony wiary.
Jest 8 grudnia 1844 roku, święto Niepokalanej Maryi Panny.
Przejmuje wielkie zimno i pada gęsty śnieg. Za pozwoleniem Arcybiskupa
poświęcamy naszą kaplicę. Odprawiam mszę a wielu chłopców przyjmuje
Komunię. Podczas mszy nie mogę powstrzymać łez wzruszenia, bo wydaje
mi się, że Oratorium ma własny dom. Nareszcie będę mógł zbierać
- 51 -

6.2 Page 52

▲back to top
najbardziej osamotnionych i opuszczonych chłopców, najbardziej
narażonych na zejście na złą drogę. Będę mógł dać mi możliwość zostania
przyjaciółmi Pana.
17. Eksmisja Oratorium
Siedem miesięcy raju
W kaplicy przy szpitaliku Św. Filomeny Oratorium działało bardzo
dobrze. W świąteczne dni chłopcy przybywali bardzo licznie, by odbyć
spowiedź i przyjąć Komunię. Po mszy tłumaczyłem im krótko Ewangelię. Po
południu był czas na lekcje katechizmu, śpiewanie pieśni religijnych, krótki
wykład nauki chrześcijańskiej, litanie do Matki Boskiej i błogosławieństwo
Najświętszym Sakramentem.
Zajęcia te przeplatałem grami i zawodami, które bawiły chłopców.
Rozgrywały się one w alei łączącej klasztor Magdalenek z drogą.
W ten sposób upłynęło nam siedem miesięcy. Wydawało się to nam
istnym rajem, ale i stamtąd musieliśmy wyjść i szukać innej siedziby.
Markiza Barolo aprobowała każdą dobroczynność. 10 sierpnia 1845
roku miał być oddany do użytku jej szpitalik dla dziewcząt i nasze Oratorium
musiało opuścić tymczasowo zajmowane pomieszczenie. Prawdę mówiąc, te
dwa pokoje, które służyły nam za kaplicę, szkołę i miejsce zabaw nie miały
żadnego połączenia ze Szpitalikiem. Nawet listewki żaluzji, założone ukośnie
do góry, zasłaniały widok na zewnątrz, ale musieliśmy usłuchać.
Migracja do św. Marcina
Zwróciliśmy się zatem do Rady Miejskiej Turynu z pilnym podaniem,
popartym przez Arcybiskupa. W rezultacie pozwolono nam przenieść
Oratorium do kościoła św. Marcina przy młynach miejskich.
I tak, w którąś niedzielę 1845 roku poszliśmy objąć w posiadanie
naszą nową siedzibę. Każdy niósł, co mógł, a towarzyszyły temu śmiechy,
wesołe okrzyki i odgłosy upuszczanych na ziemię rzeczy przez młodych
tragarzy. Przez dzielnicę ciągnął pochód dzieci i wyrostków niosących ławy,
klęczniki, świeczniki, krzyże, obrazy i obrazki. Była to prawdziwa, choć na
wesoło przeprowadzona migracja. W głębi serca czuliśmy jednak żal.
Ks. Borel i kazanie o kapuście
Wyjściu ze Schroniska i przybyciu na nowe miejsce towarzyszyły
wygłoszone przez ks. Borela kazania. Dzięki swej ludowej żywiołowości,
która zjednywała mu powszechną sympatię, ks. Borel potrafił podnieść nas
wszystkich na duchu:
– Kochana młodzieży, jeżeli chce się, by wyrosły piękne i duże głowy
kapusty, to trzeba je przesadzać. I to samo da się powiedzieć o naszym
Oratorium. Przenoszono je z jednego miejsca na drugie, ale przy każdych
przenosinach rozrastało się. Was, przychodzących do niego, było coraz
więcej i coraz bardziej byliście zadowoleni. Przy parafii św. Franciszka
Oratorium zrodziło się z lekcji katechizmu i śpiewów, bo też i więcej nie
dałoby się tam zrobić. W pierwszym pokoiku, jaki dostaliśmy w Schronisku,
zrobiliśmy postój, jak podróżni jadący pociągiem. Tam już wszyscy mogli
otrzymać duchową pomoc: spowiedź, katechizm, tłumaczenie Ewangelii. A
na łąkach mogliśmy się wesoło bawić.
W pomieszczeniach przy Szpitaliku zaczęło się prawdziwe życie
Oratorium. Wydawało nam się już, że znaleźliśmy wreszcie ostateczną
siedzibę, że osiągnęliśmy spokój. Ale Boska Opatrzność pozwoliła, by nam tę
siedzibę wymówiono i przeniosła nas tu, do św. Marcina.
Czy długo tu zabawimy? Nie wiemy, ale miejmy nadzieję, że tak. W
każdym bądź razie wierzymy, że w naszym Oratorium będzie tak jak z tą
przesadzaną kapustą: wzrośnie liczba chłopców, którzy chcą stać się dobrzy,
wzrośnie nasza chęć grania i śpiewania, rozrosną się dzienne i wieczorowe
szkoły dla tych, którzy ich pragną.
Nie myślmy więc o tym, ile czasu tu pozostaniemy, dużo czy mało;
myślmy natomiast o tym, że jesteśmy w rękach Pana i że On zadba o nasze
dobro. To pewne, że On nas błogosławi i wspomaga. I On da nam zawsze
- 52 -

6.3 Page 53

▲back to top
miejsce, w którym będziemy mogli pomnażać jego chwałę i działać z
pożytkiem dla naszych dusz.
Łaski Pana tworzą jakby łańcuch, którego wszystkie kolejne ogniwa
łączą się ze sobą. Przyjmując pierwsze łaski, jakie Bóg nam daje, możemy być
pewni, że da nam inne, jeszcze większe. Jeśli dziś chodząc do Oratorium
poprawiamy nasze zachowanie, Bóg pomoże nam wzrastać w dobru przez
całe życie, aż wreszcie osiągniemy ojczyznę, którą Bóg nam przygotował, a
Jezus da nam nagrodę, na jaką zasłużyliśmy dobrymi uczynkami.
Słów tych słuchało mnóstwo chłopców. Na zakończenie
odśpiewaliśmy ze wzruszeniem hymn dziękczynny do Pana.
Dziwne i niepokojące pogłoski
Życie religijne w nowym Oratorium toczyło się dalej jak w
Schronisku, choć były spore trudności. Nie wolno nam było odprawiać mszy
ani udzielać błogosławieństwa eucharystycznego. Chłopcy nie mogli zatem
przyjmować Komunii, która była podstawowym elementem życia naszego
Oratorium. Nie było również łatwo organizować zabawy: chłopcy musieli
bawić się na ulicy lub na placyku przed kościołem, gdzie przejeżdżały konie i
wozy. Nie mając nic lepszego, dziękowaliśmy niebiosom i za to, co nam dały,
ale marzyliśmy o lepszym miejscu. Jednocześnie napotkaliśmy na
nieprzewidziane sprzeciwy.
Pracownikom młynów i ich rodzinom przeszkadzały zabawy, śpiewy i
krzyki naszych chłopców. Zaczęły się skargi w Radzie Miejskiej. Rozeszły się
na nasz temat niepokojące pogłoski. Mówiono, że zebrania w Oratorium są
niebezpieczne, ponieważ chłopcy są posłuszni na każde moje skinienie, a
więc mogą być wykorzystani do rozruchów i rewolucji. Twierdzono także,
bez żadnego powodu, że chłopcy niszczyli wszystko w kościele i na zewnątrz,
że nawet niszczyli bruk. Miało się wrażenie, jeśliby wierzyć tym pogłoskom,
że jeśli natychmiast nie zostaniemy usunięci, to Turyn się zawali.
nam zarzuty20. Posunął się wręcz do stwierdzenia, że nasze Oratorium jest
siedliskiem niemoralności. List kończył się oświadczeniem, że pracujące przy
młynach rodziny nie będą mogły wykonywać swoich obowiązków ani żyć
spokojnie, dopóki sobie stamtąd nie pójdziemy.
Burmistrz rozumiał doskonale bezpodstawność tych oskarżeń, ale
wydał jednak nakaz, byśmy natychmiast opuścili młyny. Byliśmy tym bardzo
rozżaleni, ale musieliśmy się wynieść.
Warto jednak zauważyć, że sekretarz (ks. Bosko nie podaje nazwiska i
zaraz potem dodaje, że „nie należy go publikować”) nie mógł już więcej pisać
oszczerczych listów, ponieważ zaczęła mu bardzo drżeć prawa ręka, a po
trzech latach zmarł. Jego syn, opuszczony przez wszystkich, zwrócił się o
pomoc do Oratorium na Valdocco, gdzie otrzymał chleb i schronienie. Tak
chciał Bóg.
18. Porażka w kościele św. Piotra w Okowach.
Przekrzywiony czepek gospodyni kapelana
Burmistrz i władze miasta, jak mówiłem, doskonale wiedziały o tym,
że wysuwane przeciw nam zarzuty były zupełnie bezpodstawne, więc
skierowaliśmy do nich nowe podanie o pozwolenie na organizowanie naszych
spotkań w kościele Świętego Krzyża, zwanego przez mieszkańców kościołem
św. Piotra w Okowach21. Dzięki poparciu Arcybiskupa otrzymaliśmy zgodę
Rady Miejskiej.
List zawierający poważne oskarżenia
Pogłoski osiągnęły takie nasilenie, że sekretarz administracji młynów
napisał list do burmistrza Turynu, w którym wyliczał i rozdmuchiwał przeciw
20 Przypis ks. Bosko: „Burmistrz przysłał ludzi do sprawdzenia stanu rzeczy. Nie stwierdzono
żadnych zniszczeń murów, bruku, posadzki i przedmiotów kościelnych. Znaleziono jedynie krótką rysę
na ścianie, którą jeden z chłopców zrobił gwoździem”.
21 Był to Kościół Świętego Krzyża, obok którego znajdował się nieużywany od dziesięciu lat
cmentarz. Cmentarz (istniejący do dziś i noszący nazwę św. Piotra w Okowach od zbudowanej w 1746
r. kapliczki) miał przedsionek, rozległy dziedziniec i był otoczony portykiem.
- 53 -

6.4 Page 54

▲back to top
Tak więc, po dwóch miesiącach spędzonych u św. Marcina, znów
musieliśmy migrować22. Nowa siedziba wydawała się bardziej odpowiednia
dla Oratorium. Długie portyki, przestronny dziedziniec i kościół, w którym
można było odprawiać msze, budziły entuzjazm chłopców, z których wielu
nie posiadało się z radości.
Ale i tu czekał na nas potężny wróg, którego jeszcze nie znaliśmy. Nie
był to żaden ze spoczywających w pobliskich grobach zmarłych. Był to żywy
człowiek: gospodyni kapelana. Gdy tylko usłyszała ona śpiew, krzyki –
przyznajmy szczerze – wrzaski Oratorium, wypadała jak burza z mieszkania.
W przekrzywionym czepku na głowie, ująwszy się pod boki, zaczęła
wrzeszczeć na bawiących się chłopców. Wspomagali ją w tym dzielnie jakaś
dziewczynka, pies, kot i całe stado kur. Wydawało się, jakby miała
wybuchnąć wojna światowa.
Spróbowałem przemówić do tej kobiety, by uspokoić ją.
Powiedziałem jej, że chłopcy nie są źli, że, owszem, są żywi, ale nie robią nic
złego. Wtedy zwróciła się do mnie i obrzuciła obelgami.
Przykro mówić, ale był to ostatni list kapelana Tesio. Napisał go w
poniedziałek, a w kilka godzin później dostał ataku apopleksji i zmarł. W dwa
dni później zmarła także jego gospodyni. Wiadomość ta szybko się rozeszła i
wywarła olbrzymie wrażenie, zwłaszcza na młodzieży. Wszyscy chcieli
poznać bliżej szczegóły tragedii. Ale w kościele Św. Piotra w Okowach nie
wolno nam już było się spotykać. Gdzie miały się zatem odbywać nasze
spotkania? Nie wiedzieli tego chłopcy, bo nie potrafiłem im podać żadnej
konkretnej informacji, a tym bardziej również ja tego nie wiedziałem.
19. Trzy pokoje i wiosenna wyprowadzka
Oratorium na ulicach Turynu
Ostatni list ks. Tesio
Zrozumiałem, że najlepszym wyjściem było jednak przerwanie zabaw.
Zrobiłem lekcję katechizmu, a potem poszliśmy do kościoła, odmówiliśmy
różaniec i rozeszliśmy się. Miałem nadzieję, że w następną niedzielę będzie
więcej spokoju, ale moje nadzieje szybko się rozwiały.
Kiedy kapelan wieczorem wrócił do domu, gospodyni podniosła
lament. Mówiła, że ks. Bosko i jego chłopcy są wywrotowcami, łajdakami i że
profanują święte miejsce. W końcu, pod jej dyktando, kapelan napisał list do
Rady Miejskiej.
Był tak pełen żółci, że natychmiast wydano rozkaz zatrzymania
każdego z nas, kto ośmieliłby się tam powrócić.
22 Ks. Bosko opowiada o tym zdarzeniu bardzo żywo i na wesoło, podkreślając pewne
szczegóły dla osiągnięcia efektu humorystycznego, ale popełnia przy tym pewien błąd w chronologii:
nieudana przeprowadzka Oratorium do św. Piotra w Okowach miała nastąpić nie po przeniesieniu się
do Młynów miejskich, ale bezpośrednio przed nim, prawdopodobnie w niedzielę 25 maja.
Niepowodzenie, po którym nastąpił zgon ks. Tesio, zmusił ks. Bosko do krótkiego powrotu do
Schroniska, po którym Oratorium przeniosło się 12 lipca do Młynów miejskich, do kościoła św.
Marcina.
W następną niedzielę wielu chłopców, których nie zdążyliśmy
zawiadomić o zakazie wydanym przez Radę Miejską, poszło do kościoła św.
Piotra. Znalazłszy wszystko zamknięte na cztery spusty, przyszli całą grupą
do Szpitalika, w którym nadal mieszkałem.
Co miałem robić? Mój pokój był zawalony obrazami, ławkami i
świecznikami służącymi do mszy oraz kulami, szczudłami i kółkami do
zabawy. Szła za mną cała armia chłopców, ale nie miałem ani piędzi ziemi,
gdzie mógłbym ich zebrać.
Starałem się ukryć mój żal. Pokazywałem im wesołą twarz i
opowiadałem cuda o Oratorium, które jak na razie istniały tylko w mojej
wyobraźni i w planach Boga.
By zorganizować im jakieś rozrywki w świąteczne dni, prowadziłem
ich na spacery aż do Sassi, do kościoła Matki Bożej del Pilone, Matki Pól na
Górę Kapucynów, a nawet do Supergi. W tamtejszych kościołach
odprawiałem rano dla nich mszę i tłumaczyłem Ewangelię, a po południu
robiłem lekcję katechizmu, opowiadałem i śpiewaliśmy razem. A potem
spacerowaliśmy aż do chwili powrotu do domu. Wydawało się już, że w tej
- 54 -

6.5 Page 55

▲back to top
krytycznej chwili plany dotyczące Oratorium rozwieją się, a tymczasem ilość
chłopców, którzy się do nas garnęli, wciąż się zwiększała.
Pierwsze szkoły wieczorowe w domu ks. Moretty
Ale nadszedł listopad 1845 roku. Było już za zimno na spacery i
wypady na miasto. Porozumiawszy się z ks. Borelem, wynająłem więc trzy
pokoje w domu ks. Moretty, położonym tuż obok, prawie że naprzeciwko
Sanktuarium św. Maryi Wspomożycielki. Po licznych remontach dom ten
dziś wygląda zupełnie inaczej niż wówczas23.
Spędziliśmy tam cztery miesiące. Było co prawda dość ciasno, ale
przynajmniej mieliśmy się gdzie zebrać, mogłem dalej chłopców uczyć religii i
spowiadać. Tej samej zimy zaczęliśmy również wieczorowe lekcje. Była to
pierwsza tego typu inicjatywa w naszych stronach i wiele się o niej mówiło:
wielu było za, ale inni przeciw.
W tym czasie znów zaczęły krążyć jakieś bardzo dziwne pogłoski,
jakoby ks. Bosko był rewolucjonistą, a według innych heretykiem lub
szaleńcem.
Turyńscy proboszczowie chcą zorientować się w sytuacji
Dwóch szacownych proboszczów turyńskich spotkało się ze mną.
Reprezentowali wszystkich swych kolegów. Powiedzieli mi:
To Oratorium odciąga chłopców od ich parafii i wkrótce
proboszczowie zobaczą puste kościoły. Przecież nie będą nawet znali
chłopców, za których odpowiadają przed Bogiem. Niech się ksiądz nad tym
zastanowi. Niech ksiądz przestanie się z nimi spotykać i odeśle ich do swoich
parafii.
Większość chłopców, z którymi się spotykam – odparłem – nie
zakłóca w niczym życia parafii, ponieważ nie znają ani swego proboszcza ani
parafii.
A dlaczego?
23 Dom ten już nie istnieje. Ostatnia pozostała po nim ściana weszła w skład filii parafii
Najświętszej Maryi Panny Wspomożycielki, na prawo od drogi prowadzącej do wielkiej Bazyliki.
Bo prawie wszyscy są spoza Turynu. Ich rodzice przyjechali tu w
poszukiwaniu pracy. Nie znaleźli jej, ale wracając do siebie, chłopców
zostawili tutaj. Lub też sami ci chłopcy przyszli do miasta, by znaleźć jakieś
zajęcie. Pochodzą z Sawoi, Val d’Aosta, Szwajcarii, Lombardii, z Nowary i
Bielli.
A dlaczego nie pomóc im wejść do parafii?
Bo nie wiedzą nawet, do jakiej parafii należą.
To trzeba im pomóc ją odnaleźć.
To wykluczone. Odmienność ich dialektów, brak stałego miejsca
zamieszkania i nieznajomość miasta utrudniają, jeśli wręcz nie uniemożliwiają
tego. Poza tym trzeba dodać, że wielu z nich to już dorośli, mają po
osiemnaście, dwadzieścia lat, a niektórzy nawet dwadzieścia pięć. A o religii
nic nie wiedzą. Kto przyjmie ich na lekcje katechizmu, na które przychodzą
ośmio czy dziesięcioletni malcy?
A nie mógłby ksiądz zaprowadzić ich do ich parafii, a potem
przychodzić tam na lekcje katechizmu.
Co najwyżej mógłbym chodzić do jednej parafii, na pewno nie do
wszystkich. Lepiej już by było, gdyby proboszcz przyszedł tu zabrać tych,
którzy należą do jego parafii i ich do niej zaprowadził, ale i tak nie byłoby to
łatwe. Jest wielu niezdyscyplinowanych i trzpiotów. Akceptują katechizm i
modlitwy tylko pod warunkiem, że się ich przyciągnie zabawami i
wycieczkami, więc każda parafia musiałaby dysponować miejscem, gdzie
można by im organizować rozrywki.
To niemożliwe. Nie mamy miejsca, a poza tym w świąteczne dni
księża mają co innego do roboty.
A zatem?
Niech ksiądz nadal się nimi zajmuje, a my tymczasem
przedyskutujemy sytuację.
Wiosna przynosi nakaz wyprowadzki
Turyńscy proboszczowie gruntownie rozpatrzyli kwestię, czy
Oratorium należy udzielić aprobaty, czy nie. Nie byli w tym względzie
jednomyślni. Ostateczną decyzję zakomunikował mi ks. August Gattino,
proboszcz z Borgo Dora i ks. Ponzati, proboszcz parafii św. Augustyna:
- 55 -

6.6 Page 56

▲back to top
„Zebrani na posiedzeniu proboszczowie Turynu rozpatrzyli kwestię
przydatności Oratorium. Rozważono za i przeciw, obawy i nadzieje.
Ponieważ jest niemożliwością zorganizowanie Oratorium przy
poszczególnych parafiach, zachęcamy ks. Bosko do kontynuowania dzieła,
dopóki nie podejmiemy innych decyzji”. W czasie, gdy to wszystko się
rozgrywało, nadeszła wiosna 1846 roku. W domu ks. Moretty mieszkało
wielu lokatorów. Zmęczeni krzykami chłopców i hałasem, jaki robili
wchodząc i wychodząc, zapowiedzieli, że wyprowadzą się wszyscy, jeśli nie
skończą się nasze zebrania. Biedny ks. Moretta musiał więc przyjść i
przedstawić mi tę zbiorową skargę. Jeśli chcieliśmy, by Oratorium dalej
wiodło swój żywot, musieliśmy natychmiast zacząć szukać innej siedziby.
20. Oratorium pod gołym niebem
Spowiedź nad brzegiem kanału
Marzec 1846 roku. Tak więc jeszcze raz z wielkim żalem i
rozgoryczeniem musieliśmy zbierać manatki. Od braci Filippich wynająłem
łąkę (na której obecnie znajduje się odlewnia surówki)24.
I tak Oratorium znalazło się pod gołym niebem, na murawie łąki
otoczonej rzadkim żywopłotem, przez który każdy mógł wejść. Chłopców
było już od trzystu do czterystu i w tym Oratorium pod gołym niebem czuli
się doskonale.
Ale przede mną piętrzyły się konkretne problemy do rozwiązania.
Gdzie odprawiać mszę? Jak umożliwić im przystępowanie do Komunii i
modlitwę? Jedyne, co mogliśmy robić, to lekcje katechizmu, śpiewy i
nieszpory. Po modlitwach ks. Borel lub ja wchodziliśmy na jakieś
24 Idąc dziś ulicą Najświętszej Maryi Panny Wspomożycielki, na skrzyżowaniu z ulicą Cigno
widać po prawej dużą kamienicę, zajmującą pas terenu ciągnący się obok wydawnictwa SEI i wzdłuż
alei Królowej Małgorzaty aż do dużej stacji benzynowej. Tam właśnie znajdowała się łąka braci
Filippich.
podwyższenie terenu lub na krzesło i mówiliśmy do chłopców. Słuchali nas
zawsze z dużą dozą dobrej woli.
Sprawę spowiedzi rozwiązaliśmy w ten sposób: wczesnym rankiem w
świąteczne dni szedłem na łąkę, gdzie sporo chłopców już na mnie czekało.
Siadałem nad rowem i słuchałem tych, którzy chcieli się wyspowiadać. Inni w
tym czasie przygotowywali się do spowiedzi lub odmawiali modlitwy
dziękczynne. Po spowiedzi organizowaliśmy zabawy.
Przy wtórze trąbki i bębna do Supergi
O określonej porze graliśmy na trąbce sygnał, który wzywał chłopców
do zebrania się wokół mnie. Następny sygnał nakazywał ciszę. Wtedy
zapowiadałem, gdzie pójdziemy wysłuchać mszy świętej i przyjąć Komunię.
Wyruszaliśmy, jak już mówiłem, do Sanktuarium Matki Boskiej
Pocieszenia, do Matki Pól, do Stupinigi lub innego z wyżej wspomnianych
miejsc. Często, by dotrzeć do tych odległych miejscowości, musieliśmy
przejść spory kawał drogi. Opiszę, jak wyglądała taka wędrówka do Supergi.
Na jej podstawie łatwo już wyobrazić sobie pozostałe.
Chłopcy byli na łące, grali w kule, puszczali kaczki lub biegali na
szczudłach. W pewnej chwili rozległ się warkot bębna, a zaraz potem trąbka
dała sygnał do zbiórki i wyruszenia w drogę. Szliśmy na mszę i parę minut po
9-ej byliśmy już na drodze prowadzącej do Supergi. Rozdzieliliśmy między
siebie zabrany prowiant: jedni nieśli kosze z chlebem, inni sery i wędlinę, a
jeszcze inni koszyki z owocami. Dopóki szliśmy przez miasto, staraliśmy się
zachowywać cicho, dopiero potem zaczynały się śpiewy i krzyki. Cały czas
jednak szliśmy dwójkami.
Wspaniała harmonia krzyków
U stóp wzniesienia, na którym wznosiła się Bazylika, czekał na nas
wspaniały, przystrojony konik, którego wysłał nam ks. Anselmetti, proboszcz
Supergi. Znaleźliśmy przy nim list od ks. Borela, który przybył na miejsce
przed nami. Wsiadłem na konia i na głos przeczytałem: „Przybywajcie bez
obaw. Obiad i wino czekają na was”. Słowa te przyjęto z wrzaskiem radości,
ogólnym aplauzem i owacjami.
- 56 -

6.7 Page 57

▲back to top
Ruszyliśmy w dalszą drogę przy wtórze śpiewów i nawoływań. Ci,
którzy szli najbliżej mnie, głaskali konia, ciągnęli go za ogon i uszy. Biedne
zwierzę znosiło to bez protestu, wykazując tym samym, że ma więcej
cierpliwości niż ten, który je dosiada. Przez cały ten rozgwar próbowała się
przebić także nasza muzyka: bęben, trąbka i gitara. Nie grały co prawda zbyt
zgodnie, ale wzmagały hałas i razem z wrzaskami chłopców tworzyły
wspaniałą harmonię.
Puszczanie balonów
Tak oto dotarliśmy do miasta. W miarę tego, jak szliśmy przez
poszczególne ulice, co raz to ktoś żegnał się, by pójść już do domu. Do
samego Schroniska odprowadziło mnie siedmiu czy ośmiu najsilniejszych
chłopców, którzy pomogli mi przynieść koszyki i resztę rzeczy.
21. Twarzą w twarz z Cavourem
Na szczyt wzgórza wstępowaliśmy pełni śmiechów, śpiewów i
wrzasków. Chłopcy byli zupełnie spoceni i, żeby nas nie przewiało,
zgromadziliśmy się na dziedzińcu sanktuarium. Rozdaliśmy to, co
przynieśliśmy do jedzenia, by zaspokoić dopisujące wszystkim apetyty. Gdy
trochę odpoczęliśmy, zebrałem chłopców i opowiedziałem im ze
szczegółami cudowną historię Bazyliki; opowiedziałem o grobach
królewskich znajdujących się w jej podziemiach, o Akademii Teologicznej,
założonej tam przez króla Karola Alberta przy poparciu wszystkich
biskupów25.
Ks. Wilhelm Audisio, rektor Akademii, zaprosił wszystkich na obiad,
a proboszcz dołożył do tego wino i owoce.
Po południu przez dwie godziny zwiedzaliśmy najciekawsze miejsca, a
potem zebraliśmy się w kościele pełnym ludzi. O 15-ej wszedłem na
kazalnicę i wygłosiłem krótkie kazanie. Przed błogosławieństwem
eucharystycznym nasi „kantorzy” pięknie odśpiewali Tantum ergo. Ludzie
słuchali z podziwem.
O 18-ej wypuściliśmy na placu kilka balonów, podziękowawszy
serdecznie gospodarzom za tak serdeczne przyjęcie, wyruszyliśmy z
powrotem do Turynu, znów przy wtórze śpiewów i śmiechów, przeplatanych
modlitwami.
25 Założona przez Karola Alberta w 1833 r. Akademia miała na celu dalsze kształtowanie
religijne najlepszych księży piemonckich. Przyjmowani księża byli magistrami teologii i prawa oraz
poświęcali cztery lata na studia prawa kanonicznego i etyki. Wielu z nich obejmowało później ważne
stanowiska w diecezjach. Akademię rozwiązano w 1855 r.
„Gdyby ten ksiądz był generałem armii...”
Te wypady za miasto napełniały chłopców ogromnym entuzjazmem.
Oratorium, oferujące im modlitwy, zabawy i wycieczki, stało się ich życiem.
Każdy chłopiec był ze mną tak zaprzyjaźniony, że nie tylko mnie słuchał na
każde moje skinienie, ale starał się zrobić mi jakąś przyjemność. Pewnego
dnia jakiś policjant, który zobaczył, jak jednym gestem ręki uciszam czterystu
chłopców, zawołał:
– Gdyby ten ksiądz był generałem armii, mógłby podbić
najpotężniejsze wojsko świata.
Muszę przyznać, że sympatia i posłuszeństwo chłopców osiągały
wręcz niewiarygodne szczyty. Ale pociągnęło to za sobą tylko nasilenie się
pogłosek, jakoby ks. Bosko ze swymi chłopcami mógł w każdej chwili
wywołać rozruchy.
Markiz szef policji traci cierpliwość
Były to śmieszne pogłoski, a jednak znalazły posłuch u władz.
Największe podejrzenia wzbudziły w markizie Michale Cavourze, ojcu
sławnego Kamila i Gustawa, wiceprezydenta miasta i szefa policji. Wezwał
mnie do ratusza, zrelacjonował pokrótce szerzące się na mój temat pogłoski,
a na zakończenie powiedział:
Przecież ksiądz jest dobrym kapłanem. Proszę posłuchać mojej
rady: niech ksiądz odeśle do domu tych chuliganów. Zarówno księdzu jak i
- 57 -

6.8 Page 58

▲back to top
władzom miasta mogą tylko przysporzyć kłopotów. Mam dowody na to, że
spotkania tych chłopców stanowią zagrożenie i dlatego nie mogę na nie
dłużej pozwalać.
Panie markizie – odparłem – przecież ja staram się tylko stworzyć
tym biednym chłopcom z ludu trochę lepsze życie. Nie proszę o pieniądze,
szukam tylko miejsca, gdzie mógłbym się z nimi zbierać. Dzięki mojej
działalności mniej ich kończy w więzieniu.
Myli się ksiądz. Księdza trud jest daremny. Nie mogę dać wam
pomieszczenia, bo – powtarzam – wasze spotkania stanowią zagrożenie. A
bez mojej pomocy nie znajdziecie środków na pokrycie wydatków i kosztów
wynajmu. Powtarzam jeszcze raz: nie mogę dłużej pozwalać na zebrania tych
włóczęgów.
Mówi pan, że mój trud jest daremny, ale efekty, jakie osiągnąłem,
mówią coś wręcz przeciwnego. Wielu z tych chłopców było zupełnie
opuszczonych. Zebrałem ich, odciągnąłem od złego życia, wskazałem im
drogę do uczciwego zarobku. Jeśli chodzi o środki finansowe, nigdy mi ich
nie zabrakło: są w ręku Boga, który niekiedy przy pomocy lichych narzędzi
realizuje Swoje największe plany.
Niech ksiądz mnie posłucha. Nie mogę wydać zezwolenia na dalsze
zgromadzenia.
Nie mnie go pan odmawia, a tym opuszczonym chłopcom i spycha
ich pan na złą drogę.
Proszę milczeć. Nie wezwałem tu księdza na dyskusję. Ksiądz
powoduje zamieszki, które powinienem i chcę ukrócić. Czy nie wie ksiądz, że
jakiekolwiek publiczne zgromadzenia bez zezwolenia władz są zabronione?
Ależ nasze spotkania nie mają politycznego charakteru. Uczę tych
biednych chłopców katechizmu i robię to za zgodą Arcybiskupa.
Czy Arcybiskup wie o działalności księdza.
Oczywiście. Bez jego zgody nie uczyniłem nigdy ani kroku.
Ale ja nie mogę pozwolić na te zebrania.
Panie markizie, nie będzie chyba pan mi zabraniał uczyć
katechizmu, na co mam pozwolenie Arcybiskupa?
A jeśli Arcybiskup rozkaże księdzu rozwiązać to śmieszne
Oratorium, to posłucha ksiądz?
Zacząłem je prowadzić zachęcony do tego przez moje władze
kościelne. Wypełnię każdy rozkaz Arcybiskupa.
Dobrze więc, może ksiądz odejść. Porozmawiam z Arcybiskupem.
Ale jeśli nawet jego ksiądz nie posłucha, będę musiał użyć surowszych
środków, proszę o tym pamiętać.
Sądziłem już, że przynajmniej przez jakiś czas będę miał spokój, ale
po powrocie do domu zastałem list od braci Filippich, którzy rozwiązywali
umowę. Opadły mi ręce.
„Chłopcy księdza robią z naszej łąki pustynię – pisali. Tak depczą
wszystko, że zniszczyli nawet korzenie trawy. Rezygnujemy z reszty zapłaty,
ale w ciągu piętnastu dni musi ksiądz opuścić łąkę. Nie możemy zgodzić się
na dłuższe z niej korzystanie”.
Wielu przyjaciół, dowiedziawszy się o wszystkich tych trudnościach,
radziło mi, bym rozwiązał Oratorium, twierdząc, że moje wysiłki są daremne.
Inni, widząc mnie zmartwionego i zawsze otoczonego chłopcami, zaczęli już
nawet podejrzewać i rozpowiadać, że chyba postradałem rozum.
Biedny ks. Bosko, naprawdę postradał zmysły
Któregoś dnia, siedzieliśmy w moim pokoju wraz z ks. Sebastianem
Pacchiottim i innymi księżmi, gdy ks. Borel powiedział:
– Jeśli z czegoś nie zrezygnujemy, to stracimy wszystko. Rozwiążmy
Oratorium i zostawmy tylko dwudziestkę najmłodszych chłopców. Nikt nie
będzie się nami przejmował, jeśli będziemy uczyć katechizmu grupkę
malców. A w międzyczasie Bóg wskaże nam najlepszą drogę, którą obrać.
– Niczego nie rozwiążemy – odparłem. – Mamy już siedzibę:
obszerny dziedziniec, dom gotowy przyjąć wielu chłopców z kościołem i
portykami. I są księża i klerycy, gotowi z nami współdziałać.
– Ale gdzie jest to wszystko? – przerwał mi ks. Borel.
– Nie wiem. Ale wiem, że to jest i że dostaniemy. Ks. Borel
wybuchnął na to płaczem. Wykrzyknął:
– Biedny ks. Bosko, rzeczywiście postradał zmysły! Wziął mnie za
rękę, ucałował mnie i odszedł wraz z ks. Pacchiottim i innymi. Zostałem sam
w pokoju.
- 58 -

6.9 Page 59

▲back to top
22. Po markizie – markiza
Nie mogę pozwolić, by ksiądz się zaharowywał
Pogłoski krążące na temat ks. Bosko zaniepokoiły wreszcie i markizę
Barolo, a tym, co ją najbardziej dręczyło, była dezaprobata Rady Miejskiej
Turynu.
Przyszła pewnego dnia do mojego pokoju i zaczęła mówić tymi
słowy:
Jestem bardzo zadowolona z tego, co ksiądz robi dla mojego
Schroniska. Dziękuję, że ksiądz zadał sobie tyle trudu, by uczyć dziewczęta
muzyki, śpiewów pobożnych i gregoriańskich, arytmetyki, a nawet systemu
dziesiętnego.
Nie ma pani za co dziękować. Praca jest obowiązkiem księży. Bóg
nam to stokrotnie wynagrodzi. Nie mówmy już o tym.
Ale chcę powiedzieć jeszcze jedno. Bardzo boli mnie to, że cały ten
ogrom pracy rujnuje księdza zdrowie. To niemożliwe, by ksiądz jednocześnie
zajmował się Szpitalikiem i opuszczonymi chłopcami. Tym bardziej, że liczba
tych chłopców niepomiernie już wzrosła. Proponuję, by ksiądz się zajął tylko
tym, co należy do księdza obowiązków, tzn. kierowaniem Szpitalika. Niech
ksiądz przestanie chodzić do więzień, do Cottolengo. A przede wszystkim,
niech przynajmniej przez jakiś czas przestanie się ksiądz zajmować tymi
chłopcami. Co ksiądz na to?
Pani markizo, jak dotąd Bóg mi pomagał i wierzę, że nadal będzie to
robił. Niech się pani nie martwi ilością pracy, bo ja, ks. Pacchiotti i ks. Borel
poradzimy sobie ze wszystkimi trudnościami.
Ale ja nie mogę pozwolić, by ksiądz się zabijał pracą. Czy ksiądz
tego chce, czy nie, nadmiar obowiązków szkodzi księdza zdrowiu i ujemnie
odbija się na pracy Schroniska. A poza tym powinien wreszcie zdać sobie
ksiądz sprawę z tego, co mówi się o zdrowiu psychicznym księdza i z tego, że
Oratorium księdza nie cieszy się poparciem władz. Wszystko to skłania mnie,
by postawić sprawę jasno.
To znaczy, pani markizo?
Musi ksiądz wybrać: albo Oratorium, albo Schronisko. Niech to
ksiądz spokojnie przemyśli, mogę zaczekać na odpowiedź.
Moja odpowiedź gotowa jest już od dawna. Pani ma pieniądze i
może pani znaleźć wielu księży, którzy mnie zastąpią, natomiast moi chłopcy
nie mają nikogo. Jeśli ja ich opuszczę, będzie to dla nich koniec. A zatem
będzie musiała mnie pani zwolnić, choć chciałbym dalej robić, co w mojej
mocy dla Schroniska. Poświęcę się w całości tym biednym i opuszczonym
chłopcom.
Ale jak będzie ksiądz żył bez pensji?
Bóg mi zawsze pomagał, więc myślę, że i teraz mnie nie opuści.
„Dam księdzu radę, jakbym była księdza matką...”
Ale ksiądz ma zniszczone zdrowie, jest ksiądz wyczerpany. Jeśli
ksiądz stąd odejdzie, zadłuży się ksiądz po uszy, i wtedy ksiądz wróci do
mnie, ale ja już teraz księdzu zapowiadam, że na księdza chłopców nie dam
ani grosza. Proszę przyjąć moją radę. Daję ją, jakbym była księdza matką.
Niech ksiądz weźmie te pieniądze i jedzie, gdzie chce, żeby wreszcie
odpocząć. Na rok, trzy, pięć lat, jeśli trzeba. A jak ksiądz wróci do sił,
powróci do Schroniska a my powitamy księdza z otwartymi ramionami. Jeśli
odrzuci ksiądz radę, jaką daję dla księdza dobra, będę zmuszona księdza
zwolnić. Proszę się dobrze zastanowić.
Powtarzam pani, markizo, że już to przemyślałem. Celem mojego
życia jest dobro młodzieży. Dziękuję za pani szlachetne propozycje, ale nie
mogę zejść z drogi, którą wytyczyła mi Boska Opatrzność.
Wniosek z tego, że woli ksiądz swych włóczęgów od mojego
Schroniska. Jeśli tak, jeszcze dziś poszukam zastępcy na miejsce księdza.
Zwróciłem jej uwagę, że takie natychmiastowe zwolnienie mnie
mogłoby nasunąć podejrzenia co do jego motywów i że lepiej się nie spieszyć
i kierować się miłością, z której kiedyś będziemy musieli zdać sprawę Bogu.
Dobrze – stwierdziła. – Jeśli w ciągu trzech miesięcy nie zmieni
ksiądz zdania, znajdę kogoś innego na miejsce dyrektora Szpitalika.
Zgodziłem się, oddając się w ręce Boga.
Pogłoski, jakoby ks. Bosko postradał zmysły, rzeczywiście szerzyły się
coraz bardziej. Moi przyjaciele bardzo się tym martwili. Inni podśmiewali się.
- 59 -

6.10 Page 60

▲back to top
Wszyscy trzymali się ode mnie z daleka. Arcybiskup nie mieszał się w tę całą
sprawę. Ks. Cafasso radził, by przeczekać. Ks. Borel milczał. Wszyscy moi
współpracownicy zostawili mnie samego razem z moimi czterystoma
chłopcami.
Nie jeden, ale dwóch księży w domu wariatów
W tym okresie kilka szacownych osób doszło do wniosku, że należy
się zająć moim zdrowiem. Jedna z tych osób zaproponowała:
Ks. Bosko jest pomylony. Jeśli nie znajdzie się pod odpowiednią
opieką, zupełnie postrada zmysły. Zawieźmy go do szpitala psychiatrycznego,
gdzie lekarze odpowiednio się nim zajmą.
Dwóch księży miało się zająć tym, przyjechać po mnie powozem i
zawieźć mnie do szpitala. Przyszli, uprzejmie się ze mną przywitali, zaczęli
mnie wypytywać o zdrowie, o Oratorium, o wielki dom i kościół, które miały
być, jak mówiłem, przyszłą naszą siedzibą. W końcu z głębokim
westchnieniem stwierdzili:
To jednak prawda.
Zaprosili mnie na przejażdżkę powozem:
Trochę świeżego powietrza dobrze ci zrobi, a przy okazji trochę
porozmawiamy.
Przejrzałem natychmiast „numer”, jaki chcieli mi zrobić, ale jak gdyby
nigdy nic poszedłem z nimi spokojnie do powozu. Przepuściłem ich, by
wsiedli pierwsi, a gdy już byli w środku, zatrzasnąłem szybko drzwiczki i
zawołałem głośno do woźnicy:
Szybko, do szpitala psychiatrycznego! Czekają tam na tych dwóch
księży.
23. Szopa, w której wszystko się zaczęło
Bóg zesłał jąkającego się człowieka
Nadeszła ostatnia niedziela, w którą mogłem jeszcze zebrać chłopców
z Oratorium. Był 5 kwietnia 1846 roku, ostatnia niedziela przed Wielkanocą.
Nic nikomu nie mówiłem, ale wszyscy wiedzieli, że jestem w tarapatach.
Tego wieczoru szczególnie długo przyglądałem się tłumowi
bawiących się chłopców. Było to „obfite żniwo”, brakowało tylko żniwiarzy.
Byłem tylko ja, zmęczony robotnik o nadwątlonym zdrowiu. Czy będę
jeszcze mógł zebrać moich chłopców? Gdzie?
Odszedłem na bok, zacząłem się przechadzać i łzy napłynęły mi do
oczu. „Mój Boże – zawołałem – dlaczego nie wskażesz mi miejsca, gdzie
przenieść Oratorium? Powiedz mi, gdzie ono jest, lub co mam robić”.
Ledwie wypowiedziałem te słowa, gdy stanął przede mną niejaki
Pankracy Soave i wyjąkał:
Czy to prawda, że ksiądz szuka miejsca, na laboratorium?
Nie na laboratorium, a na Oratorium.
Wszystko jedno, w każdym bądź razie jest takie miejsce. Jest
własnością pana Franciszka Pinardi26, porządnego człowieka. Niech ksiądz
idzie ze mną. Będzie ksiądz na pewno zadowolony.
Schody i spróchniały balkon
W tym właśnie momencie nadszedł ks. Piotr Merla, mój kolega z
seminarium i założyciel Rodziny Św. Piotra. Był wspaniałym księdzem. Założył
ochronkę dla kobiet, które przebywały w więzieniu i z tego powodu nie mógł
znaleźć pracy, by zarobić na życie. Kiedy ks. Merla miał chwilkę wolnego
czasu, przybiegał, by pomóc mi w pracy z chłopcami.
Ujrzawszy mnie, wykrzyknął:
26 Franciszek Pinardi był przybyłym do Turynu Lombardczykiem, urodzonym w Arcisate
(prow. Varese). Dom, który później miał wynająć i sprzedać ks. Bosko, kupił niecały rok wcześniej, 14
lipca 1845 r.
- 60 -

7 Pages 61-70

▲back to top

7.1 Page 61

▲back to top
Co ci jest? Nigdy cię jeszcze nie widziałem tak przygnębionego.
Zdarzyło się jakieś nieszczęście?
Jeszcze nie, ale niedługo się zdarzy. Dziś jest ostatni dzień, który
mogę spędzić wraz z chłopcami na łące. Za dwie godziny będzie już ciemno i
będę musiał ich odesłać do domu, a nie wiem, gdzie się z nimi umówić na
następną niedzielę. Ten człowiek powiedział mi właśnie, że zna miejsce,
które mogłoby nam się przydać. Zastąp mnie na chwilę przy chłopcach, a ja
pójdę je zobaczyć i zaraz wrócę.
Prowadzony przez Pankracego Soave dotarłem przed jednopiętrowy
domek ze schodami i balkonem ze spróchniałego drewna. Naokoło
rozciągały się ogrody, pola i łąki. Zamierzałem wejść na schody, gdy
usłyszałem pana Pinardiego:
Nie, to nie tu. Miejsce dla księdza jest z tyłu.
Długa szopa
Była to długa szopa27 (15 na 6 metrów), z jednej strony opierająca się o
ścianę domu, a z drugiej opadała do wysokości jednego metra nad ziemią.
Mogła służyć za magazyn czy drewutnię i nic więcej. Wszedłem pod nią
schylony, by nie uderzyć się głową o dach.
Niestety, jest za niska dla nas – powiedziałem.
Każę zrobić wszystko, co ksiądz chce – odparł uprzejmie pan
Pinardi. – Obniżę teren, zrobi się schodki, zmienię nawierzchnie. Chciałbym
bardzo, żeby właśnie tu ksiądz zorganizował swoje laboratorium28.
To nie będzie laboratorium, ale Oratorium, mały kościół, w którym
będę mógł zbierać chłopców.
Tym lepiej. Jestem śpiewakiem w chórze i mogę księdzu pomóc.
Przyniosę dwa krzesła: jedno dla mnie, drugie dla żony. Mam też w domu
lampę, mogę ją przynieść. Zawrzyjmy umowę!
Ten dobry człowiek wyraźnie cieszył się, że w jego domu będzie
kościół.
Mój drogi przyjacielu – powiedziałem, dziękuję panu za jego dobre
chęci. Jeśli zagwarantuje mi pan, że obniży pan teren o 50 cm, zgadzam się. A
ile będzie wynosił czynsz?
Trzysta lirów. Dawali mi co prawda więcej, ale wolę wynająć
księdzu, tym bardziej, że ma tu powstać kościół.
Mogę dać panu trzysta dwadzieścia lirów29, o ile wynajmie mi pan
też pas ziemi naokoło szopy, żeby chłopcy mieli gdzie się bawić. Musi mi pan
jednak przyrzec, że już w najbliższą niedzielę będziemy mogli tu przyjść.
Zgoda. A więc umowa stoi. Może ksiądz spokojnie przyjść w
niedzielę, wszystko będzie gotowe.
Ostatni różaniec na trawie
Biegiem wróciłem do chłopców, zebrałem ich wokół siebie i
zawołałem:
Cieszmy się moje dzieci! Mamy Oratorium, z którego nikt nas już
nie wygoni. Będziemy mieli kościół, szkołę i miejsce do skakania i zabawy.
Idziemy tam w niedzielę. To jest w domu Franciszka Pinardi! – i ręką
wskazałem kierunek.
Moje słowa powitał ogólny nieopisany entuzjazm. Jedni biegali, inni
skakali z radości, krzyczeli, wznosili okrzyki zachwytu, a jeszcze inni stali
nieruchomo, jak posągi, osłupiali z wrażenia.
Przepełniała nas olbrzymia radość i nie wiedzieliśmy, jak jej dać upust.
Najświętsza Panna, do której modliliśmy się tego ranka przed obrazem Matki
Pól, wysłuchała nas. By podziękować Jej, uklękliśmy na trawie po raz ostatni i
odmówiliśmy różaniec. Potem rozeszliśmy się do domów.
W ten sposób pożegnaliśmy się z naszą łąką, ale bez żalu, bo czekało
na nas lepsze miejsce.
27 Szopę tę wybudował Franciszek Pinardi dopiero pięć miesięcy przedtem. Służyła ona za
magazyn praczkom, które prały w przepływającym obok kanale.
28 Fakt, że Pinardi i Soave pomylili warsztat i Oratorium (w języku włoskim nazwy te są poza
tym podobne: laboratorio i oratorio - przyp. tłum.) jest w pełni zrozumiały. W owych czasach w pobliżu
rzek wznoszono wiele warsztatów, a tam przepływał w pobliżu kanał wpadający do Dory.
29 Podpisana przez Franciszka Pinardiego i ks. Borela umowa stwierdza, ze szopa i przylegające
do niej podwórka zostały wynajęte na trzy lata i że roczny czynsz wynosił trzysta lirów. Początkowo
było napisane trzysta dziesięć, ale dziesięć potem skreślono (czyżby dobry uczynek Pinardiego?).
- 61 -

7.2 Page 62

▲back to top
W następną niedzielę wypadała Wielkanoc. Przenieśliśmy pod szopę
pana Pinardiego ławki, obrazy, świeczniki, kule, szczudła, trąbkę i bęben.
Obejmowaliśmy nasz nowy dom w posiadanie.
Drzewo się rozrasta 1846–1856
- 62 -

7.3 Page 63

▲back to top
1. Jeden dzień życia Oratorium
Zabezpieczeni na trzy lata
Ten nowy kościół był bardzo ubożuchny, ale mieliśmy legalną umowę,
która zapewniała nam prawo do niego na trzy lata, a to uwalniało nas od
troski o kolejne wypowiedzenie w najmniej oczekiwanym momencie. Z Bożą
pomocą skończyły się nasze migracje.
Mnie ten kościółek wydawał się miejscem, gdzie we śnie zobaczyłem
napis: To jest mój dom, stąd wyjdzie chwała moja. Ale plany Boże były inne.
Niedaleko naszego Oratorium znajdował się, niestety, dom, w którym
mieszkały kobiety podejrzanej reputacji i gdzie do późnej nocy była otwarta
winiarnia. W świąteczne zwłaszcza dni była ona miejscem spotkań pijaków z
miasta. Mimo tego niebezpiecznego sąsiedztwa zaczęliśmy się regularnie
spotykać.
Gdy ukończono już wszystkie prace przygotowawcze, Arcybiskup
zezwolił nam pobłogosławić nasz ubogi lokal i używać go jako kościoła.
Nastąpiło to w niedzielę Wielkanocną, 12 kwietnia 1846 roku.
By okazać nam swe zadowolenie, Arcybiskup odnowił wszystkie
zezwolenia dane nam, gdy Oratorium znajdowało się jeszcze w Schronisku.
W naszej kapliczce mogliśmy śpiewać mszę, odprawiać triduum i nowennę,
organizować rekolekcje, przyjmować Komunię świętą, a nawet urządzić
bierzmowanie. Arcybiskup pozwolił również, by wszyscy uczęszczający do
Oratorium chłopcy mogli w kaplicy pana Pinardiego przyjmować
Wielkanocną Komunię (w tych czasach do Wielkanocnej Komunii należało
przystępować w swojej parafii).
Dzieje biblijne w odcinkach
Stała siedziba, oznaki sympatii ze strony Arcybiskupa, możliwość
odprawiania mszy, muzyka i wesoły rozgwar zabaw przyciągały chłopców ze
wszystkich stron. Wielu z księży, którzy mnie opuścili, zaczęło teraz wracać.
Bardzo pomagali mi ks. Józef Trivero i ks. Jacek Carpano, ks. Jan Vola, ks.
Robert Murialdo i jak zawsze niezmordowany ks. Borel.
A oto jak przebiegał nasz świąteczny dzień.
Wczesnym rankiem otwierałem kościół i zaczynałem spowiadać
chłopców. Spowiedź trwała aż do mszy, która normalnie zaczynała się o 8-ej
ale by zadowolić wszystkich tych, którzy chcieli się wyspowiadać, często
musiałem ją przesuwać na 9–tą, a nawet później.
Jeśli był jeszcze jakiś ksiądz, opiekował się w tym czasie chłopcami i
pomagał im modlić się.
Podczas mszy ci, którzy byli przygotowani, przystępowali do Komunii
świętej. Zaraz potem wchodziłem na kazalnicę i tłumaczyłem Ewangelię (po
kilku niedzielach zacząłem opowiadać Dzieje biblijne w odcinkach). Starałem się
mówić prostym i zrozumiałym językiem i ożywiać opowiadania opisami
miejsc i trybu życia w różnych epokach. Podobało się to zarówno chłopcom,
jak i przysłuchującym się księżom. Po kazaniu zaczynaliśmy lekcje, które
trwały do południa.
Katechizm, różaniec, nieszpory
O pierwszej zaczynały się zabawy: gra w kule, szczudła, drewniane
szpady i strzelby i przyrządy gimnastyczne. O wpół do trzeciej następował
katechizm. Chłopcom, którzy przychodzili w tym czasie do Oratorium nauka
szła wolno. Wiele razy, gdy zaczynałem śpiewać Ave Mana, okazywało się, że
na czterystu obecnych chłopców prawie żaden nie umiał śpiewać, jeśli ja
milkłem. Po lekcji katechizmu odmawialiśmy różaniec. Powoli zdołałem ich
nauczyć śpiewać nieszpory. Zaczęliśmy od Ave Maris Stella, potem
przeszliśmy do Magnificat, a wreszcie kolejno do Psalmów i na zakończenie do
antyfon. W przeciągu roku nauczyliśmy się śpiewać całe nieszpory do Matki
Boskiej.
- 63 -

7.4 Page 64

▲back to top
Po nieszporach (lub po różańcu) następowało krótkie kazanie, w
którym zwykle opowiadałem jakieś zdarzenie, ucząc jakiejś cnoty lub
skłaniające do zerwania ze złymi przyzwyczajeniami. Całość kończyła litania
do Najświętszej Maryi Panny i błogosławieństwo Najświętszym
Sakramentem.
Jedno słówko na ucho
Po wyjściu z kościoła zaczynał się wolny czas, który każdy spędzał jak
chciał. Niektórzy dalej uczyli się katechizmu lub śpiewu czy czytania.
Większość biegała i skakała do wieczora. Pod moim nadzorem szły w ruch
wszystkie przedmioty do zabawy, a nawet przybory linoskoczka, których
używałem na łąkach Becchi. Tylko dzięki nim można było zapobiec kłótniom
i skłonić do zachowania porządku przy zabawie tę armię chłopców. O wielu z
nich można było powiedzieć, używając słów Pisma świętego: „Wierzgają jak
konie i muły, ale nie rozumieją”.
Muszę jednak stwierdzić, że nawet u chłopców bez żadnego
wykształcenia, podziwiałem zawsze ich olbrzymi szacunek dla Kościoła i
kleru oraz wielką chęć poznania religii chrześcijańskiej.
Ja wykorzystywałem ten wolny czas, by choć trochę porozmawiać z
każdym chłopcem. Jednemu polecałem na ucho, by był bardziej posłuszny,
innemu, by bardziej przykładał się do katechizmu, innemu, by przyszedł się
wyspowiadać, jeszcze innemu poddawałem jakąś myśl do refleksji itd. Mogę
powiedzieć, że godziny rekreacji służyły mi do porozmawiania ze sporą
ilością chłopców, którzy w następną sobotę wieczorem lub w niedzielę rano
przychodzili do mnie z chęcią wyspowiadać się.
„Uklęknij i wyspowiadaj się”
Jeśli widziałem, że któryś z nich przez dłuższy czas zaniedbuje te
ważne obowiązki, przerywałem mu zabawę i prowadziłem sam do spowiedzi.
Opowiem o jednym takim fakcie.
Pewien chłopiec, któremu parokrotnie już przypominałem o
spowiedzi i Komunii Wielkanocnej, za każdym razem obiecywał, po czym nie
dotrzymywał słowa. Któregoś popołudnia, po nabożeństwie, zaczął się wesoło
bawić. Biegał cały spocony i z zaczerwienioną twarzą, gdy go stanowczo
zatrzymałem: „Chodź ze mną do zakrystii. Mam do ciebie sprawę”.
Chciał pójść tak jak stał, w samej koszuli. „Nie”, powiedziałem, „załóż
marynarkę i chodź”. Gdy znaleźliśmy się w zakrystii, powiedziałem mu:
Uklęknij na tym klęczniku.
Zrozumiał, że każę mu przynieść klęcznik i poszedł po niego.
Nie, zostaw klęcznik tam, gdzie jest.
To czego ksiądz chce?
Chcę cię wyspowiadać.
Nie jestem przygotowany.
Wiem o tym.
A więc?
A więc przygotuj się, a potem cię wyspowiadam.
Dobrze. Dobrze ksiądz zrobił, że mnie tak złapał. Inaczej, sam bym
nigdy nie przyszedł ze wstydu przed kolegami.
Podczas, gdy ja odmawiałem brewiarz, przygotował się, a potem porządnie
się wyspowiadał i odmówił modlitwy dziękczynne. Od tego czasu był jednym z
najbardziej pilnych w wypełnianiu chrześcijańskich powinności. A i sam opowiadał
o tym jeszcze kolegom, przyznając:
– Ks. Bosko jest sprytny, że złapał takiego ptaszka jak ja. Po zapadnięciu
zmroku, dzwonek wzywał jeszcze raz wszystkich do kościoła, gdzie odmawialiśmy
parę modlitw lub różaniec. Kończyliśmy dzień odśpiewaniem Niech zawsze będzie
chwalone imię Jezusa i Maryi.
Ostatnia pieśń na rondzie30
Wyjście z Oratorium było sceną niezapomnianą. Po wyjściu z kościoła
każdy po tysiąc razy powtarzał dobranoc, nie mogąc rozstać się z
przyjaciółmi. Mogłem sobie mówić: „Idźcie do domu, bo robi się późno i
30 Ostatni śpiew na rondzie. Ksiądz Bosko dwukrotnie opisuje rozchodzenie się chłopców w
niedzielny wieczór: raz, skrótowo, w pięciu linijkach; drugi – spostrzegłszy może, że za mało rozwinął i
rozbudował tę wymowną scenę – w dwudziestu linijkach. Przepisując tekst, opuściłem pierwszą,
pięciolinijkową wersję, ale przytaczam ją poniżej: „Po wyjściu z kościoła wychodziłem wraz z nimi z
Oratorium. Chłopcy śpiewali i nawoływali się. Wspólnie dochodziliśmy do ronda, odśpiewywaliśmy
jeszcze parę zwrotek pieśni o treści dziękczynnej, umawialiśmy się na następną niedzielę, życzyliśmy
sobie na głos „dobrej nocy” i rozchodziliśmy się do domów”.
- 64 -

7.5 Page 65

▲back to top
krewni na was czekają”. Na próżno. Tłoczyli się naokoło mnie, po czym
sześciu najsilniejszych splatało coś w rodzaju siodełka, na którym, jak na
tronie, musiałem usiąść. Jak na hasło chłopcy ustawiali się wtedy w rzędy i,
niosąc na rękach ks. Bosko, ruszali w drogę śpiewając, śmiejąc się i
pokrzykując aż do ronda (na skrzyżowaniu Alei Królowej Małgorzaty, wówczas
zwaną Aleją św. Maksyma, z innymi ulicami). Tam śpiewaliśmy jeszcze parę
pieśni, które kończyło zawsze uroczyste Niech zawsze będzie chwalone imię Jezusa
i Maryi.
Potem zapadała głęboka cisza, w której życzyłem wszystkim dobrej
nocy i udanego tygodnia. Na cały głos odpowiadali mi „Dobranoc” i dopiero
wtedy mogłem zejść z mojego tronu. Każdy wracał do swojej rodziny, z tym
że najstarsi odprowadzali mnie do domu31, ledwo żywego ze zmęczenia.
2. Król Karol Albert ratuje Oratorium
„Wydawało mi się, jakby zaczynał się Sąd Ostateczny”
W Oratorium panował porządek, dyscyplina i spokój, ale i tak markiz
Cavour, wiceprezydent, chciał położyć kres naszym spotkaniom, które
uważał za niebezpieczne.
Dotarła do niego wiadomość, że przy poparciu Arcybiskupa nadal
prowadziłem swoją działalność, a że ze względu na stan zdrowia Arcybiskup
nie mógł udać się do niego, zwołał naradę Rady Nadzorczej w pałacu
Arcybiskupa.
W skład Rady Nadzorczej wchodzili najbardziej szacowni radcy
miejscy i w jej rękach skupiała się właściwie cała władza nad miastem. Szef
Rady Nadzorczej (którym był wówczas markiz Cavour), miał większą władzę niż
31 Ks. Bosko mieszkał wówczas jeszcze w pokoiku przy Schronisku markizy Barolo. Dopiero
od listopada 1846 r., kiedy to wynajmie dwa pokoje w domu Pinardiego, zamieszka wraz ze swą matką
Małgorzatą przy Oratorium.
prezydent miasta. Nazywano go Wiceprezydentem, Mistrzem Prawa lub też
Pierwszym Dekurionem. Arcybiskup powiedział mi potem:
- Kiedy zobaczyłem wszystkich tych potężnych mężów w moim
pałacu, miałem wrażenie, że zaczyna się Sąd Ostateczny.
Przedyskutowano dobre i złe strony Oratorium, po czym
stwierdzono, że należy absolutnie zakazać dalszych zebrań, jako zagrażających
publicznemu spokojowi.
Interwencja króla
W skład Rady Nadzorczej wchodził jednak także hrabia Józef
Provana di Collengo, wybitny dobroczyńca Oratorium. W tym czasie król
Karol Albert powierzył mu urząd Ministra Kontroli Generalnej, czyli
Ministra Finansów. Niejednokrotnie hrabia wspierał mnie finansowo w
imieniu króla i w swoim własnym. Karol Albert słuchał zawsze z
przyjemnością wiadomości o Oratorium. Kiedy organizowaliśmy obchody
jakiegoś święta, chętnie czytał pisemne sprawozdanie, jakie mu wysyłałem lub
słuchał relacji hrabiego Provany. Wielokrotnie przekazywał mi wyrazy
głębokiego szacunku dla naszej posługi wśród chłopców z ludu, posługi tak
podobnej do misjonarzowania na obcej ziemi. Wyrażał nadzieję, że instytucje
takie jak nasza rozpowszechnią się we wszystkich miastach i miejscowościach
jego państwa. Na każdy Nowy Rok wysyłał nam życzenia, do których
dołączał trzysta lirów przeznaczonych dla „urwisów ks. Bosko”. Gdy
dowiedział się, że Rada Nadzorcza zamierza przedyskutować sprawę
zamknięcia Oratorium, wezwał do siebie hrabiego Provanę i kazał mu
zakomunikować wolę króla tymi oto słowy:
Król pragnie, by tym świątecznym zebraniom udzielono wszelkiej
opieki i pomocy. Jeśli pojawi się niebezpieczeństwo zamieszek, należy szukać
sposobu, by je uprzedzić i przeszkodzić im.
Hrabia Provana w milczeniu przysłuchiwał się całej ożywionej
dyskusji. Kiedy zobaczył, że podejmuje się decyzję o zamknięciu Oratorium i
zakazie dalszych zebrań w nim, poprosił o głos, wstał i zakomunikował wolę
króla. Karol Albert brał zawsze nasze początkujące dzieło pod swoją opiekę.
Wobec takiej woli króla, Wiceprezydent i Rada Nadzorcza cofnęli swą
poprzednią decyzję.
- 65 -

7.6 Page 66

▲back to top
Strażnicy Oratorium
Wiceprezydent wezwał mnie ponownie do siebie w trybie pilnym.
Dalej co prawda przemawiał tonem groźby i nazywał mnie upartym, ale pod
koniec przeszedł do łagodniejszych słów:
– Nie chcę niczyjej krzywdy. Ksiądz pracuje w dobrej intencji, ale to,
co ksiądz robi, jest najeżone niebezpieczeństwami. A ponieważ na moich
barkach spoczywa cała odpowiedzialność za porządek publiczny, poślę straże,
by czuwały nad księdzem i jego zebraniami. Przy najmniejszym zakłóceniu
porządku, rozgonię tych łobuzów, a ksiądz odpowie mi za wszystko.
Czy to na skutek wzburzenia i napięcia, jakie przeżywał w tym okresie,
czy z powodu jakiejś choroby, która gnębiła go już wcześniej dość, że była to
ostatnia bytność markiza de Cavour na ratuszu. Dostał ataku podagry, wiele
cierpiał i w parę miesięcy później zmarł.
W ciągu sześciu miesięcy życia32, jakie mu pozostały, co niedzielę
przysyłał do nas strażników miejskich, którzy spędzali z nami cały dzień.
Mieli oko na wszystko, co mówiliśmy lub robiliśmy w kościele i poza nim33.
Któregoś dnia markiz zapytał jednego z nich:
Ostatecznie, co zobaczyliście i usłyszeliście wśród tej hołoty?
Panie markizie, widzieliśmy armię chłopców, bawiących się na tysiąc
różnych sposobów, a w kościele słyszeliśmy kazania, które budzą strach. Ks.
Bosko tyle opowiada o piekle i o diable, że mnie też ogarnęła chęć, by się
wyspowiadać.
32 I tutaj ks. Bosko myli nieco daty i czas. Markiz Michał Cavour zmarł nie w parę miesięcy, a w
trzy i pół roku po rozmowie, 15 czerwca 1850 r. Pisząc o sześciu miesiącach, ks. Bosko ma może na
myśli okres, przez jaki jeszcze markiz sprawował swój urząd, ponieważ rzeczywiście był
Wiceprezydentem od 27 czerwca 1835 r. do 17 czerwca 1847 r. Z innych źródeł wiadomo, że ks. Bosko
odwiedził markiza podczas ostatniej jego choroby i że otrzymał od niego wówczas dwieście lirów „dla
swoich łobuziaków”.
33 W 1877 r. ks. Bosko powie do ks. Barberisa: „Bardzo żałuję, że nie miałem wówczas aparatu
fotograficznego. Wspaniale byłoby móc jeszcze raz zobaczyć te setki chłopców zasłuchanych we mnie i
sześciu miejskich strażników, stojących sztywno parami w trzech różnych punktach kościoła, którzy z
założonymi rękami również przysłuchiwali się kazaniu. Choć byli tam po to, by pilnować mnie,
pomagali mi trzymać porządek wśród chłopców! Niektórzy wierzchem dłoni ocierali ukradkiem oczy.
Wspaniale byłoby sfotografować ich klęczących przy konfesjonale wśród chłopców w oczekiwaniu na
swoją kolej. Bo mówiłem kazanie bardziej dla nich niż dla chłopców: mówiłem o grzechu,
o śmierci, o sądzie i o piekle...”.
A o polityce?
O polityce ani słowa. Zresztą ci chłopcy i tak by nic z tego nie
zrozumieli. Gdyby była mowa o bułkach, to wtedy owszem, każdy mógłby
powiedzieć, co o tym myśli.
Od śmierci markiza de Cavour, Ratusz nie stawiał nam więcej
przeszkód, a nawet, aż do 1877 roku, zawsze nam pomagał.
3. Analfabeci też mają prawo do nauki
Podstawowy tekst: katechizm
Już wtedy, gdy rozpoczynałem pierwsze akcje w Oratorium przy
kościele św. Franciszka z Asyżu, rozumiałem konieczność uczenia chłopców.
Niektórzy z nich byli już duzi, a nic jeszcze nie wiedzieli o religii. Normalne
lekcje katechizmu, prowadzone na żywo, były dla nich nudne i puste.
Zdarzało się, że – po paru takich lekcjach – więcej ich nie widziałem.
Już wtedy zacząłem myśleć o poważnej nauce, ale nie miałem lokalu
ani nauczycieli, którzy by mi pomagali, więc eksperyment się nie udał.
W Schronisku, i później, w domu Moretty, zaczęliśmy prowadzić
regularną szkółkę niedzielną, a następnie także lekcje wieczorowe.
Chcąc osiągnąć lepsze efekty, omawialiśmy tylko jeden temat na jednej
jednostce lekcyjnej. Na przykład, przez dwie niedziele powtarzaliśmy alfabet i
podział na sylaby. Potem braliśmy mały katechizm i czytaliśmy dwukrotnie, a
więcej razy, pierwsze dwa pytania i odpowiedzi, aż potrafiliśmy je dobrze
przeczytać. Tak wyglądała także lekcja w tygodniu. W następną niedzielę
dokładaliśmy jeszcze jedno pytanie i odpowiedź. W ten sposób, w ciągu
ośmiu niedziel, udało mi się osiągnąć, że część chłopców czytało i uczyło się
samodzielnie całych stron katechizmu. Zwłaszcza najstarsi zyskiwali dzięki
temu bardzo na czasie. Przy normalnych lekcjach katechizmu, potrzeba im
było wielu lat na uzyskanie odpowiedniego przygotowania i dopuszczenie do
spowiedzi.
- 66 -

7.7 Page 67

▲back to top
Czytać, pisać i uczyć się religii
Dla wielu chłopców szkółka niedzielna dawała dobre rezultaty, ale dla
innych była niewystarczająca, ponieważ mieli bardzo słabą pamięć: w ciągu
tygodnia zapominali to, czego się nauczyli w ostatnią niedzielę. I to właśnie
skłoniło mnie do wprowadzenia codziennych lekcji wieczorem. Zaczęliśmy je
w Schronisku, w domu Moretty prowadziliśmy je coraz regularniej, i dalej
rozwijaliśmy je na Valdocco, czyli naszej pierwszej stałej siedzibie.
Regularne lekcje wieczorowe miały podwójny efekt: zachęcały wielu
chłopców do uczestnictwa, by zdobyć pilnie im potrzebną umiejętność pisana
i czytania, a zarazem dawały wszystkim możliwość uczenia się religii, co było
zasadniczym celem naszej pracy.
Czas młodych nauczycieli
Każdego dnia, można rzec, musiałem otwierać nowe klasy. Ale gdzie
znaleźć tylu nauczycieli? Zastosowałem następującą metodę: zabrałem się do
uczenia sporej grupy chłopców z miasta, którym bezpłatnie wykładałem
włoski, łacinę, francuski i arytmetykę. Stawiałem przy tym jeden warunek, a
mianowicie, że potem pomogą mi w nauczaniu katechizmu i w prowadzeniu
szkółki niedzielnej i wieczorowej. Początkowo tych „niepełnych nauczycieli”
było ośmiu – dziesięciu, ale stopniowo ich liczba wzrastała. Oni dali początek
grupie „uczniów” (obok nich wyłoniła się w Oratorium od 1850 roku grupa
„rzemieślników”).
Pierwsi „niepełni nauczyciele” zaczęli mi pomagać jeszcze w czasach,
gdy przebywałem w Konwikcie Św. Franciszka z Asyżu. Wówczas byli
chłopcami, dziś zajmują w mieście poważne stanowiska. Pamiętam spośród
nich Feliksa Vergnano, handlarza tkaninami, Jana Coriasco, dziś mistrza
stolarskiego i Pawła Delfino, nauczyciela przedmiotów technicznych.
W Schronisku moimi pomocnikami byli m.in. Antoni Melanotte, dziś
właściciel sklepu kolonialnego, Jan Melanotte, cukiernik, Feliks Ferrero,
pośrednik handlowy, Piotr Ferrero, kompozytor. Jan Piola, właściciel zakładu
stolarskiego. Potem dołączyli do nich Alojzy Genta, Wiktor Mogna i inni,
którzy jednak nie dotrzymali obietnicy i nie przyszli mi pomóc. Prowadzenie
zajęć dla nich kosztowało mnie wiele czasu i pieniędzy, ale niestety, gdy
przychodziła chwila, kiedy mogli się odwdzięczyć i pomóc mi, to większość
mnie opuszczała.
Do nich przyłączyli także dobrzy chrześcijanie z Turynu. Przez długi
czas pomagali mi Józef Gagliardi i Józef Fino, sprzedawcy galanterii, złotnik
Wiktor Ritner i inni. Wielu księży pomagało mi także przez odprawianie
mszy, wygłaszanie kazań i prowadzenie zajęć z katechizmu z najstarszymi.
Dlaczego i jak ks. Bosko napisał Dzieje biblijne?
Dużym problemem były książki. Po przerobieniu małego katechizmu,
nie posiadałem żadnego podręcznika do religii i do czytania. Przejrzałem
wszystkie Dzieje biblijne używane wówczas w szkołach i nie znalazłem żadnej
odpowiedniej dla naszych uczniów. Najczęściej książki te grzeszyły zbyt
trudnym językiem, opowiadaniami nieodpowiednimi dla młodzieży, wskutek
czego jej nie interesowały, gdyż były napisane rozwlekłym językiem. Wiele
faktów przedstawiono w taki sposób, iż mógł on razić wrażliwość moralną
młodego czytelnika. Poza tym prawie żaden z autorów nie starał się
uwypuklić podstawowych zagadnień wiary. Pomijano zdarzenia, które uczą
zewnętrznego kultu, jaki winniśmy Bogu, nie przedstawiono w sposób
przekonywujący, istnienia czyśćca, ustanowienia przez Pana Jezusa spowiedzi
i Komunii.
Czasy, w jakich przyszło nam żyć, wymagały koniecznie, by nie
zaniedbywać tej części wychowania chrześcijańskiego, i właśnie dlatego
zabrałem się do pisania Dziejów biblijnych, które miałyby prosty, ludowy język,
a zarazem byłyby pozbawione wyżej wymienionych wad. W ten sposób
powstały Dzieje biblijne do użytku szkolnego. Nie stawiałem sobie za cel
eleganckiej książki, ale włożyłem w tę pracę całą dobrą wolę, mając na
względzie dobro młodzieży.
Po miesiącach nauki przedstawiliśmy publicznie wyniki pracy naszej
szkółki niedzielnej. W obecności tak znanych postaci, jak opat Aporti, hrabia
Boncompagni, zastępca burmistrza Piotr Barico i wykładowca Uniwersytetu
Józef Rayneri, przepytywaliśmy chłopców z dziejów biblijnych i geografii
Palestyny. Ich odpowiedzi powitały brawa.
- 67 -

7.8 Page 68

▲back to top
Z ulic do książek
Zachęcony sukcesem szkoły wieczorowej, dodałem do lekcji czytania i
pisania, arytmetykę i rysunki. Po raz pierwszy w tym środowisku powstała tak
popularna szkoła wieczorowa. Wielu mówiło o niej jako o wielkiej nowości.
Szacowne osoby i profesorowie przychodzili, by przyjrzeć się naszym
metodom. Nawet Rada Miejska Turynu przysłała delegację pod
przewodnictwem komandora Józefa Dupre, by sprawdzić czy rzeczywiście
osiągnęliśmy tak dobre wyniki, jak mówiono. Komisarze przepytywali
uczniów z wymowy włoskiej, z arytmetyki i kazali im wyrecytować parę
fragmentów. Wyszli zdumieni tym, że młodzi ludzie, którzy aż do
osiemnastego czy dwudziestego roku życia byli analfabetami, w ciągu paru
miesięcy uczynili takie postępy w zakresie swego wychowania i wiedzy. Tym,
co budziło ich szczególny entuzjazm, był widok tylu chłopców pochylonych
nad książkami, podczas gdy taka masa im podobnych włóczyła się po ulicach.
Sprawozdanie, jakie złożyli później Radzie Miejskiej, przyniosło nam
nagrodę w wysokości trzystu lirów, którą wypłacano nam aż do 1878 roku,
kiedy to wtedy nam ją odebrano i przyznano innemu instytutowi. Nigdy nie
dowiedziałem się, dlaczego tak się stało.
W tym okresie dyrektorem Dzieła Edukacja dla żebraków (założonego w
1783 roku i mającego na celu wychowanie ludu) był kawaler Gonella, powszechnie
znany w Turynie ze swej wiary i uczynków miłosierdzia. On też odwiedził
kilkakrotnie naszą szkołę, a w następnym roku wprowadził u siebie te same
przedmioty i metody. Administracja Dzieła, dowiedziawszy się o Oratorium i
jej kłopotach finansowych, które odczuwaliśmy, przyznała nam nagrodę w
wysokości tysiąca lirów.
Nasza metoda znalazła również naśladowników w Radzie Miejskiej i
w ciągu kilku lat szkoły wieczorowe rozwinęły się we wszystkich głównych
miastach Piemontu.
Książka do nabożeństwa i książka do matematyki
Tymczasem z dnia na dzień coraz bardziej uświadamiałem sobie
potrzebę książki z modlitwami i refleksjami, odpowiedniej dla współczesnej
młodzieży. Takie książki, i to nawet pisane przez znanych autorów, co prawda
istniały, ale nie uwzględniały one potrzeb młodego czytelnika i, przy
zachowaniu największego szacunku dla różnych wyznań, starały się służyć
zarówno katolikom, jak i żydom czy protestantom.
Ja widziałem coś innego, a mianowicie, że protestanci usiłowali wkraść
się podstępnie wśród naszych ludzi. Uwzględniając to niebezpieczeństwo,
napisałem opartą na Piśmie świętym książkę, przeznaczoną dla młodzieży, i
mającą na celu podtrzymanie jej wiary. Podstawowe prawdy wiary katolickiej
miały być w niej przedstawione możliwie krótko i jasno. Zatytułowałem je
Młodzieniec zaopatrzony34.
Podobna potrzeba istniała w nauczaniu arytmetyki i dziesiętnego
systemu miar35. Oficjalnie system ten miał wejść w życie z początkiem roku
1850, ale szkoły miały go nauczać już od 1846 roku, a podręczników nie
było. Napisałem zatem książeczkę Uproszczony dziesiętny system miar.
4. Noc, która miała być ostatnią, w życiu ks. Bosko
W poszukiwaniu ks. Bosko wśród winnic w Sassi
Miałem za dużo obowiązków. Pracowałem jako ksiądz w więzieniu, w
szpitalu Cottolengo, w Schronisku, w Oratorium i w paru szkołach. Kradłem
34 Pełny, zgodny z duchem epoki tytuł, brzmiał: Młodzieniec zaopatrzony do pełnienia swych
obowiązków w praktykach chrześcijańskiej miłości. Książka ta, nadzwyczaj poczytna, na pierwszy rzut oka
wydaje się „zwykłym podręcznikiem do modlitw i pobożnych uczynków”, ale ks. Bosko ułożył ją tak,
by „stała się nauką życia, i to zarówno dzięki zawartym w niej modlitwom, jak i dzięki poprzedzającej je
części z poleceniami; jak należy w duchu religii rozumieć swe istnienie, dzieło stworzenia, swój rozwój
od dzieciństwa i codzienne życie; a zrozumieć można dzięki podstawom religii katolickiej, krótkiemu
traktatowi apologetycznemu, włączonemu do Młodzieńca zaopatrzonego w 1851 r. (P. Stella, Ks. Bosko, t.
I).
35 W Piemoncie istniało wiele miar, różnych w różnych prowincjach a nawet wsiach. Miary
powierzchni ziemi, takie jak moggio czy staio na przykład mogły mieć dziesiątki różnych wartości, tak że
rachunki były bardzo skomplikowane i trudne. Kodeks Napoleona, przyniesiony do Piemontu podczas
inwazji napoleońskiej, narzucił wszystkim dziesiętny system miar, ale nakaz ten bardzo powoli dobywał
zwolenników. Dopiero 11 września 1845 r. edykt królewski zniósł stare miary i wagi i wprowadził nowy
system do szkół. Oficjalnie, w dokumentach publicznych, wszedł w życie od 1 stycznia 1850 r.
- 68 -

7.9 Page 69

▲back to top
godziny przeznaczone na sen, by pisać książki potrzebne moim chłopcom.
Mój stan zdrowia (a nigdy nie było najmocniejsze) pogorszył się do tego
stopnia, że lekarze nakazali mi całkowity odpoczynek.
Ks. Borel, który bardzo mnie lubił, posłał mnie, bym spędził parę
tygodni jako gość u proboszcza w Sassi (u stóp wzgórza Superga). W ciągu
tygodnia odpoczywałem, a w niedzielę wracałem do pracy w Oratorium.
Okazało się to jednak nie najlepszym rozwiązaniem. Coraz liczniejsze grupy
chłopców przychodziły mnie odwiedzać, a i chłopcy z Sassi zaczęli szukać
mego towarzystwa. W końcu wyszło na to, że miałem więcej zajęć niż w
Turynie, a moi mali przyjaciele musieli wędrować cztery kilometry pieszo, jeśli
chcieli mnie zobaczyć.
Do Sassi przychodzili zresztą nie tylko chłopcy z Oratorium. Wkrótce
dołączyli do nich uczniowie Braci Szkół Chrześcijańskich. Oto jeden z wielu
takich epizodów.
Uczniowie szkoły św. Barbary, gdzie nauczali Bracia, odbyli rekolekcje,
a ponieważ przywykli spowiadać się u mnie, na zakończenie rekolekcji zjawili
się całą grupą w Oratorium. Gdy powiedziano im, że jestem w Sassi, wszyscy
wyruszyli do Sassi, odległego, jak już powiedziałem, o cztery kilometry od
miasta. Padało, a oni nie znali drogi. W końcu zaczęli błądzić po łąkach,
polach i winnicach w poszukiwaniu ks. Bosko. Wreszcie zjawiło się ich
czterystu, wyczerpanych wędrówką, wygłodniałych, spoconych i ubłoconych,
ale zdecydowanych na odbycie spowiedzi.
Odprawiliśmy rekolekcje – powiedzieli mi.
Chcemy się poprawić. Niech ksiądz nas wyspowiada.
Poprosiliśmy naszych nauczycieli o pozwolenie na pójście do księdza i
oto jesteśmy.
Gdzie zginęli chłopcy?
Najprawdopodobniej nauczyciele i rodzice czekali na nich z
niepokojem. Powinni byli jak najszybciej wracać do domu. Ale na próżno,
usiłowałem ich przekonać, powtarzali tylko, że przyszli się wyspowiadać.
Zabraliśmy się do tego w czwórkę: proboszcz, jego zastępca, ksiądz –
nauczyciel i ja, ale przydałoby się z piętnastu spowiedników.
Trzeba było również pomyśleć o nakarmieniu wygłodzonych
chłopców. Proboszcz ks. Abbondioli oddał im wszystkie swoje zapasy: chleb,
polentę, ryż, fasolę, ziemniaki, ser i owoce.
Tymczasem w szkole, co poniektórzy, zaczęli się niepokoić. Zbierali
się już profesorowie, kaznodzieje i goście zaproszeni na uroczyste zamknięcie
rekolekcji. Miano odprawić mszę z przystąpieniem wszystkich chłopców do
Komunii, ale gdzie oni się podziewali? Nikogo nie było. Nie wiadomo było,
co robić. Kiedy wreszcie chłopcy się pojawili, zakazano im surowo robić po
raz drugi takie zamieszanie.
„Byłem gotów umrzeć”
Po powrocie z Sassi czułem się zupełnie wyczerpany. Musiano
położyć mnie do łóżka. Byłem poważnie chory: zapalenie oskrzeli, kaszel i
wysoka gorączka. Po ośmiu dniach znalazłem się na granicy między życiem a
śmiercią. Byłem przygotowany na śmierć. Żal mi było zostawić moich
chłopców, ale cieszyła mnie myśl, że przed śmiercią zdołałem nadać
Oratorium stałą formę.
Gdy rozeszła się wiadomość o mojej poważnej chorobie, chłopców
ogarnęło niewiarygodne przygnębienie i dotkliwy żal. Przed drzwi pokoju, w
którym leżałem, przychodziły co chwilę grupy moich podopiecznych,
zapłakanych i pytających o mnie.
Nie chcieli odejść: czekali z nadzieją na jakąś lepszą wiadomość.
Słyszałem pytania, jakie zadawali pielęgniarzowi i byłem głęboko wzruszony.
Miłość do mnie popychała ich do czynów wprost heroicznych.
Modlili się, pościli, uczestniczyli we mszy świętej i przystępowali do Komunii.
W Sanktuarium Matki Boskiej Pocieszenia czuwali na zmianę przez cały
dzień i noc. Przed obrazem Matki Boskiej zawsze ktoś za mnie się modlił.
Rano, idąc do pracy, zapalali przed obrazem świecę, która miałaby ich
zastąpić przed ołtarzem. Wielu innych jakimś cudem znajdowało czas na
modlitwę nawet w ciągu dnia i zostawało potem w kościele aż do późnego
wieczora. Modlili się i błagali Najświętszą Pannę, by zachowała przy życiu ich
biednego ks. Bosko.
- 69 -

7.10 Page 70

▲back to top
„Bóg ich wysłuchał”
Wielu z nich przyrzekło Matce Boskiej, że będą odmawiać codziennie
różaniec przez miesiąc, inni, że przez rok, inni wreszcie, że przez całe życie.
Niektórzy powzięli postanowienie pościć o chlebie i wodzie przez miesiąc,
lata, a nawet przez całe życie. Wiem z całą pewnością, że wielu młodych
murarzy, ciężko pracując od rana do wieczora, pościło przez całe tygodnie o
chlebie i wodzie, a w krótkiej przerwie, jaką mieli, przychodzili przed
Najświętszy Sakrament. Bóg ich wysłuchał. W którąś sobotę wieczorem,
lekarze stwierdzili po konsylium, że będzie to ostatnia noc mego życia. Ja też
byłem o tym przekonany, ponieważ czułem się zupełnie bez sił i wykańczały
mnie bezustanne krwotoki. Późną nocą ogarnęła mnie straszna senność i
usnąłem. Kiedy się obudziłem, mojemu życiu już nic nie zagrażało. Lekarze
Botta i Cafasso, którzy zbadali mnie rano, powiedzieli, bym podziękował
Matce Bożej za otrzymaną łaskę.
Wiadomość wzbudziła olbrzymią radość wśród chłopców, ale nie
chcieli jeszcze uwierzyć, dopóki mnie nie zobaczyli dopiero w parę dni
później. Opierając się na lasce, poszedłem do Oratorium. Przyjęli mnie ze
śpiewem i łzami, z takim wzruszeniem, które łatwiej byłoby sobie wyobrazić
niż opisać słowami. Odśpiewali hymn dziękczynny do Boga i okrzykami
wyrażali swą radość.
Musiałem natychmiast załatwić pewną ważną sprawę. Wielu, gdy życie
moje wisiało na włosku, uczyniło poważne śluby i przyrzeczenia, praktycznie
rzecz biorąc niemożliwe do wypełnienia. Cóż, kierowali się miłością i emocją.
Zmieniłem ich śluby w prostsze i łatwiejsze do dotrzymania przyrzeczenia.
„Wśród moich wzgórz”
Choroba ta złożyła mnie na początku lipca 1846 roku. Mieszkałem
wtedy jeszcze w pokoiku w Schronisku, ale wkrótce miałem się przenieść na
Valdocco (gdzie przeniesiono już Oratorium).
Miesiące rekonwalescencji pojechałem spędzić u rodziny w Becchi.
Miałem zostać wśród mych wzgórz u rodziny bardzo długo, ale młodzież
zaczęła mnie odwiedzać coraz większymi grupami, aż w końcu nie miałem
chwili spokoju.
Wszyscy, z którymi miałem okazję wówczas rozmawiać, radzili mi,
bym wyjechał z Turynu i na parę lat zniknął gdzieś daleko, by na serio zająć
się podreperowaniem zdrowia. Tego samego zdania byli także Arcybiskup i
ks. Cafasso, ale mnie przykro było zostawić chłopców. W końcu pozwolono
mi wrócić do Oratorium, pod warunkiem jednak, że przez dwa lata nie będę
spowiadał ani głosił kazań.
Nie posłuchałem. Po powrocie do Oratorium zacząłem pracować jak
przedtem i przez dwadzieścia siedem lat nie potrzebowałem nigdy lekarzy ani
lekarstw. Wyciągnąłem z tego wniosek, że to nie praca rujnuje zdrowie.
5. Powrót razem z mamą Małgorzatą
Cały dobytek w jednym koszu
Miesiące rekonwalescencji spędziłem u rodziny. Teraz byłem już
zdecydowany wrócić do moich ukochanych chłopców. Każdego dnia któryś z
nich odwiedzał mnie albo pisał do mnie, a wszyscy prosili o jedno: „Niech
ksiądz szybko wraca!”.
Ale gdzie mieszkać, skoro zwolniono mnie z pracy w Schronisku?
Skąd wziąć środki na dzieło, które z każdym dniem kosztowało coraz więcej
trudu i pieniędzy? Przecież ludzie, którzy pracowali dla Oratorium i ja sam,
musieliśmy z czegoś żyć.
W tym okresie zwolniły się dwa pokoje w domu Pinardiego, więc
wynająłem je dla mnie i dla matki.
Mamo – powiedziałem jej pewnego dnia – powinienem przenieść
się na Valdocco i wziąć kogoś, kto by zajął się gospodarstwem. Ale w tym
domu mieszkają osoby, którym ksiądz nie może zaufać. Jedyną osobą, która
może mnie uchronić od podejrzeń i złośliwych przytyków, jesteś ty.
Zrozumiała całą powagę mych słów i odpowiedziała:
Jeśli sądzisz, że taka jest wola Pana, jestem gotowa pojechać z tobą.
- 70 -

8 Pages 71-80

▲back to top

8.1 Page 71

▲back to top
Ze strony mojej matki było .to duże poświęcenie. Nie miała
bogactwa, ale w rodzinie czuła się królową. Młodsi i starsi kochali ją i słuchali
jej we wszystkim.
Z Becchi wysłaliśmy parę rzeczy niezbędnych do urządzenia pokojów.
Inne przenieśliśmy z pokoiku w Schronisku. Przed wyjazdem matka
wypełniła jeszcze jeden kosz bielizną i koniecznymi przedmiotami, ja
wziąłem brewiarz, mszał, parę książek i zeszytów. Był to cały nasz dobytek. Z
Becchi wyruszyliśmy pieszo. Zrobiliśmy postój w Chieri, a wieczorem 3
listopada 1846 roku dotarliśmy na Valdocco. Widząc zupełnie puste pokoje,
mama uśmiechnęła się i powiedziała:
W Becchi miałam zawsze w domu tyle roboty, musiałam przydzielać
wszystkim zajęcia. Tu będę o wiele spokojniejsza.
Wiano mamy
Ale z czego żyć, jeść, opłacić czynsz? A przecież to nie było jeszcze
wszystko: wielu chłopców prosiło mnie w każdej chwili ,o chleb, buty,
koszule i odzież. Koniecznie ich potrzebowali, by mogli stawić się w pracy.
Sprowadziliśmy z domu trochę wina, pszenicy, kukurydzy i fasoli. By
móc stawić czoła pierwszym wydatkom, sprzedaliśmy jedną winnicę i
kawałek pola, a matka kazała sobie przysłać swoje wiano, którego do tej pory
zazdrośnie strzegła. Z niektórych jej sukien uszyliśmy ornaty, z bielizny –
obrusy na ołtarz i. szaty potrzebne przy odprawianiu Mszy świętej. Tym
zajęła się pani Gastaldi36, która wzięła sobie bardzo do serca potrzeby
Oratorium.
Mama miała też złoty łańcuszek i parę pierścionków. Sprzedała je
teraz, by kupić rzeczy potrzebne do kościoła. Któregoś dnia usłyszałem, jak
mama, będąca zawsze w humorze, podśpiewywała:
„Biada światu, jeśli ma nas za przybłędy nie posiadające niczego”.
Tylu uczniów, a tak mało miejsca
Po załatwieniu pierwszych spraw związanych z urządzeniem domu,
wynająłem jeszcze jeden pokój, w którym zorganizowałem zakrystię. Nie
było pomieszczeń na prowadzenie lekcji, które przez jakiś czas odbywały się
w kuchni lub w moim pokoju. Ale wśród chłopców byli także porządni
hultaje, którzy wszystko psuli lub przewracali do góry nogami. Po
rozdzieleniu klas, rozmieściliśmy je w zakrystii i w różnych częściach
kościoła. Ale podczas gdy jedna klasa czytała na głos, inna śpiewała chórem,
a spóźnialscy z trzeciej przebiegali przez cały kościół, więc wciąż panował
rozgardiasz.
Dopiero po paru miesiącach mogłem wynająć jeszcze dwa pokoje i
szkoła wieczorowa zaczęła funkcjonować lepiej.
Jak już powiedziałem, zimą 1846 - 47 roku osiągnęliśmy doskonałe
rezultaty w szkole wieczorowej. Co wieczór mieliśmy średnio trzysta uczniów.
Uczyliśmy języka i arytmetyki, ale także muzyki i śpiewu, które zawsze w
naszej szkółce kwitły.
Przypis ks. Bosko (dopisany na zakończenie rozdziału).
Trzeba pamiętać o tym, że pierwsze klasy wieczorowe otwarte w
Turynie, to były klasy utworzone w domu Moretty w listopadzie 1845 roku.
W trzech klasach nie mogliśmy pomieścić wówczas więcej niż dwustu
uczniów37. Dobre wyniki, jakie wówczas osiągnęliśmy, skłoniły nas jednak do
otworzenia ich na nowo, gdy tylko uzyskaliśmy stałą siedzibę na Valdocco.
Wśród osób, które pomagały nam w prowadzeniu szkoły i
przygotowywały młodzież do deklamacji i wystawiania sztuk, muszę
wspomnieć: ks. Chiavesa, ks. Musso i ks. Jacka Carpano.
36 Pani Gastaldi była matką kanonika Gastaldiego, późniejszego biskupa Saluzzo i Arcybiskupa
Turynu. Ks. Bosko i ks. Gastaldi byli rówieśnikami i w tych latach łączyła ich braterska przyjaźń.
37 „W trzech klasach nie mogliśmy mieć więcej niż dwustu chłopców”. Zarządzenie Ministra
Oświaty wyznaczało górną granicę liczebności klasy na siedemdziesiąt.
- 71 -

8.2 Page 72

▲back to top
6. „Pierwsza młodzieżowa grupa”
Pierwsza wizyta Arcybiskupa w Oratorium
Regulamin i Towarzystwo
Na Valdocco mieliśmy wreszcie stałą siedzibę, więc z dobrą wolą
zabrałem się do wprowadzenia w życie inicjatyw, które miały wytworzyć w
naszym Oratorium jedność ducha, działania i zarządzania.
Po pierwsze napisałem Regulamin, w którym po prostu wyłożyłem
sprawy, które już praktykowaliśmy w Oratorium oraz sposób, w jaki miano je
realizować. Regulamin ten kazałem wydrukować i każdy mógł go
przeczytać38.
Ten niewielki Regulamin oddał nam znaczne przysługi, bo każdy
wiedział, co do niego należy. Zostawiałem każdemu pełną odpowiedzialność
za sprawowaną przez niego funkcję. Dzięki Regulaminowi każdy dobrze
wiedział, za co odpowiada. Wielu biskupów i proboszczów poprosiło mnie o
jego kopię i próbowali prowadzić według niego Oratoria we własnych
diecezjach i parafiach.
Ustaliwszy podstawy jedności ducha i działania, musiałem podjąć z
kolei jakąś inicjatywę, by rozpalić w chłopcach miłość do Boga. W tym
właśnie celu założyłem Towarzystwo Św. Alojzego. Spisałem krótkie,
odpowiednie dla młodzieżowej grupy Reguły i pokazałem je Arcybiskupowi.
Przeczytał je, a następnie dał je do przejrzenia osobom, które miały wyrazić
swe zdanie. Wreszcie Arcybiskup zaaprobował te założenia, a 12 IV 1847 r.
członkom Towarzystwa przyznał specjalne odpusty39.
Towarzystwo Św. Alojzego wzbudziło wśród naszych chłopców wielki
entuzjazm. Wszyscy chcieli się do niego zapisać. Postawiłem dwa warunki,
które każdy kandydat musiał spełniać: dawanie dobrego przykładu w kościele
i poza nim oraz unikanie złych rozmów i przystępowanie do Sakramentów.
Towarzystwo wpłynęło na znaczną postawę chrześcijańskiego życia
chłopców40.
Chcąc pobudzić chłopców do szczególnej żarliwości w ciągu sześciu
niedziel poprzedzających święto św. Alojzego, kupiłem figurę świętego,
kazałem uszyć chorągiew i dałem młodzieży nadzwyczajną okazję
przystąpienia do spowiedzi: mogli przychodzić o każdej porze dnia, wieczoru
a nawet w nocy.
Jeszcze żaden z uczęszczających do Oratorium chłopców nie
przystąpił do bierzmowania, postanowiłem więc przygotować wszystkich,
którzy czuli się na siłach, aby przyjęli je w czasie uroczystości ku czci Św.
Alojzego. Propozycję przyjęło bardzo dużo młodzieży. Zdołałem ich
przygotować tylko dzięki pomocy wielu kapłanów i świeckich. Na dzień św.
Alojzego praktycznie wszyscy byli gotowi.
Była to pierwsza wizyta Arcybiskupa w Oratorium i pierwsze
bierzmowanie naszych chłopców. Przed kościółkiem przygotowaliśmy
prowizoryczną, ale elegancką dekorację, przed którą przyjęliśmy Arcybiskupa.
Przeczytałem parę słów podziękowania, po czym paru chłopców zagrało na
cześć gościa komedyjkę, zatytułowaną Kapral Napoleona. Była to śmieszna
historia o kapralu, który opowiadał tysiąc anegdot, a wciąż się dziwił, że
zdarzyły się one akurat w to święto. Arcybiskup szczerze się uśmiał i na
zakończenie powiedział, że jeszcze nigdy w życiu tak się nie bawił.
Potem do nas przemówił i wyraził swoją radość z rozkwitu
Oratorium. Zachęcił wszystkich do dalszego uczęszczania do niego i
podziękował nam za wspaniałe przyjęcie, jakie mu zgotowaliśmy.
Następnie odprawił mszę Św., podczas której rozdał Komunię ponad
trzystu chłopcom, a potem udzielił bierzmowania. Na początku uroczystości,
zapominając, że nie jest w katedrze, podniósł energicznie głowę, na której
miał już mitrę i... walnął w sufit kościółka. Wybuchnęliśmy śmiechem i on i
my. Arcybiskup opowiadał później często o tym zdarzeniu, z przyjemnością,
wspominając nasze Oratorium. Opat Rosmini porównywał nasze dzieło do
Misji otwieranych na obcych ziemiach.
Cenne „świadectwo”
38 Patrz zakończenie rozdziału.
39 Patrz zakończenie rozdziału.
40 W tym miejscu na marginesie znajduje się uwaga dopisana przez ks. Bosko: „Wśród tych,
którzy z radością zapisali się do Towarzystwa św. Alojzego, należy wymienić opata Antoniego
Rosminiego, kanonika Piotra De Gaudenzi, obecnego biskupa Vigevano, Kamila i Gustawa Cavour,
Kardynała Antonucciego, Arcybiskupa Ancony, Jego Świątobliwość Piusa IX, Kardynała Antonellego i
wielu innych”. Wszystkie te osobistości były oczywiście członkami honorowymi Towarzystwa.
- 72 -

8.3 Page 73

▲back to top
Wraz z monsignorem Fransonim przybyło dwóch kanoników z
katedry i Wielu innych księży. Po bierzmowaniu sporządziliśmy dla
wszystkich chłopców świadectwa: obok imienia i nazwiska chłopca,
odnotowano na nich miejsce i datę, nazwisko Arcybiskupa i ojca chrzestnego.
Później świadectwa te rozdzielono według przynależności do parafii (w
których mieszkali chłopcy), odniesiono do Kurii, skąd rozesłano je do
proboszczów41.
41 Ks. Bosko odnotował skwapliwie ten tekst, ponieważ praktycznie Arcybiskup zatwierdził w
ten sposób Oratorium jako „parafię opuszczonych chłopców” i potwierdził swoje poparcie dla ks.
Bosko wobec różnie się do niego odnoszących proboszczów miejskich.
Wyjątki z Regulaminu
Przytaczamy tu dwie strony ze Wspomnień Biograficznych (III, 91), bardzo ważne dla zrozumienia
ducha każdego salezjańskiego Oratorium.
Celem Oratorium jest zajęcie młodzieży w dni świąteczne po jej uczestnictwie w nabożeństwie,
miłą i godziwą rozrywką.
Punkt 1. Zajęcie młodzieży w dni świąteczne rozrywką: ponieważ chodzi szczególnie o młodych
robotników, którzy właśnie w dni świąteczne są bardzo narażeni na poważne moralne i cielesne
niebezpieczeństwa. Oczywiście nie wyklucza się również udziału gimnazjalistów, którzy chcieliby
przychodzić w świąteczne dni lub podczas wakacji.
Punkt 2. Przyjemną i godziwą rozrywką: służą rzeczywiście zabawie, a nie zmęczeniu.
Niedopuszczalne są zatem zabawy, gry, biegi, skoki, czy inne poczynania, które stanowiłyby zagrożenie
dla zdrowia ciała czy ducha.
Punkt 3. Po jej uczestnictwie w nabożeństwie: jako że zasadniczym celem jest nauka religii, reszta to
tylko dodatek służący przyciągnięciu młodzieży.
Oratorium pozostaje pod opieką św. Franciszka Salezego, ponieważ ci, którzy zamierzają się
poświęcić tego typu działalności, powinni stawiać sobie tego właśnie świętego za wzór miłości i
postępowania, dzięki czemu dzieło Oratorium może wydać takie owoce, których się spodziewamy.
Warunki przyjmowania młodzieży do Oratorium (Rozdział II, część II)
- Ponieważ celem Oratorium jest odciągnięcie młodzieży od bezczynności i złego
towarzystwa, zwłaszcza w dni świąteczne, mogą być do niego przyjmowani wszyscy, bez względu na
pochodzenie i pozycję społeczną.
- W pierwszym rzędzie będzie się przyjmować i otaczać opieką najbiedniejszych, najbardziej
opuszczonych i najmniej wykształconych, jako że oni właśnie potrzebują największej troski na drodze
do życia wiecznego.
- Dolną granicę wieku ustala się na osiem lat, ponieważ młodsze dzieci przeszkadzają w pracy
i nie są w stanie zrozumieć tego, czego się naucza.
- Nie zwraca się uwagi na ułomności fizyczne, z wyjątkiem chorób zakaźnych i wyglądu,
który mógłby wzbudzić w innych silny wstręt, ponieważ w takim wypadku z powodu jednej osoby
mogłoby odejść z Oratorium wielu innych.
- Młodzież powinna posiadać jakieś zajęcie czy pracę, ponieważ bezczynność pociąga sobą
wszystkie wady i czyni daremną naukę religii. Ci, którzy są bezrobotni, a chcieliby pracować, mogą
zwrócić się do Opiekunów, którzy im pomogą.
- Młodzieniec chcący brać udział w życiu Oratorium winien pamiętać, że jest to instytucja o
charakterze religijnym, w której pragnie się wychowywać dobrych chrześcijan i uczciwych obywateli,
dlatego też surowo zabrania się przeklinania i mówienia rzeczy przeciwnych świętej wierze katolickiej.
Ci, którzy nie będą tego przestrzegali, otrzymają za pierwszym razem ojcowskie upomnienie, ale jeśli się
nie poprawią, to zostaną przez Dyrektora wykluczeni z Oratorium.
- Można przyjmować nawet niezdyscyplinowanych chłopców, o ile tylko nie będą siać
zgorszenia i okażą chęć poprawy.
- Ani przy przyjęciu, ani w czasie przebywania w Oratorium nie pobiera się żadnych opłat. Ci,
którzy chcieliby należeć do jakiegoś towarzystwa wspierającego finansowo, mogą zapisać się do
Towarzystwa Wzajemnej Pomocy, którego regulamin podajemy oddzielnie.
- Wszyscy mają prawo uczęszczać do Oratorium, ale wszyscy muszą słuchać zarządzeń osób
w nim zajętych; i powinni należycie się zachowywać zarówno podczas zabawy jak i w kościele czy poza
Oratorium.
Towarzystwo św. Alojzego
Regulamin Towarzystwa składa się z 7 artykułów, które niżej podajemy (Wspomnienia Biograficzne,
III, 216-217):
- Ponieważ św. Alojzy był wzorem zachowania, wszyscy ci, którzy pragną należeć do
Towarzystwa, powinni unikać tego, co może siać zgorszenie, oraz starać się we wszystkim dawać dobry
przykład, zwłaszcza zaś w wypełnianiu obowiązków każdego dobrego chrześcijanina. Św. Alojzy od
dzieciństwa był tak skrupulatny w ich przestrzeganiu, tak miłosierny i pobożny, że kiedy szedł do
kościoła, ludzie zbiegali się, by się przyjrzeć jego pokorze i skupieniu.
- Co piętnaście dni każdy członek Towarzystwa będzie przystępował do spowiedzi i Komunii
świętej. Można je przyjmować nawet częściej, zwłaszcza w okresie największych świąt. Jest to bowiem
najpotężniejsza broń w walce z demonem. Św. Alojzy już jako mały chłopiec przyjmował te Sakramenty
co osiem dni, a gdy tylko trochę podrósł - jeszcze częściej. Ten, kto z jakiego powodu nie będzie mógł
wypełnić tego obowiązku, za radą Dyrektora Towarzystwa będzie mógł zadośćuczynić tej powinności,
zamieniając ją na jakiś inny pobożny uczynek. Wzywa się poza tym członków Towarzystwa do
przyjmowania sakramentów i uczestniczenia w nabożeństwach we własnej kaplicy ku zbudowaniu
kolegów.
- Należy unikać jak zarazy złego towarzystwa i wystrzegać się mówienia złych rzeczy. Św.
Alojzy nie tylko sam unikał tego, ale był tak skromny, że w jego obecności nikt nie ośmielał się
wypowiedzieć jednego brzydkiego słowa.
- Należy odnosić się z wielką miłością do kolegów, chętnie wybaczając im wszelkie zniewagi.
Św. Alojzemu wystarczyło ubliżyć, by pozyskać jego przyjaźń.
- 73 -

8.4 Page 74

▲back to top
7. Pierwsza sierota z Valsesji
Mali złodzieje w szopie na siano
W czasie, gdy zajmowaliśmy się organizacją szkoły i nauki religii,
okoliczności zmusiły mnie do zastanowienia się, w jaki sposób rozwiązać
jeszcze jeden wielki i pilny problem. Wielu chłopców, którzy przyjeżdżali do
Turynu, szczerze pragnęło znaleźć pracę i żyć po chrześcijańsku, ale
napotykali przy tym na poważne kłopoty. W pierwszym rzędzie nie mieli ani
co jeść, ani w co się przyodziać, a przede wszystkim nie mieli mieszkania.
Paru takim chłopcom, którzy wieczorem nie mieli gdzie iść, udzieliłem
gościny. Przygotowałem im w szopie siano i słomę oraz coś do przykrycia
się, ale wielokrotnie ci biedacy kradli dane im prześcieradła i koce, a nawet
słomę, którą potem odsprzedawali.
Przespał się przy kuchni mamy Małgorzaty
W pewien deszczowy majowy wieczór zapukał do naszych drzwi
piętnastoletni chłopak, zesztywniały z zimna i przemoczony do suchej nitki.
Poprosił nas o chleb i nocleg. Matka wpuściła go do kuchni i posadziła przy
piecu. Podczas gdy tak rozgrzewał się trochę, dała mu chleba i zupy. Ja
tymczasem wypytywałem, czy chodził do szkoły, czy ma krewnych i co robi.
Odpowiedział mi:
Jestem biednym sierotą. Przyjechałem tu z Valsesji szukać pracy.
Miałem trzy liry, ale już je wydałem, a nie znalazłem pracy. Teraz nie mam
już nic ani nikogo.
Byłeś już u pierwszej Komunii?
- Należy przykładać się żarliwie do zachowania porządku w Domu Bożym, zachęcając innych
do cnoty i do zapisywania się do Towarzystwa. Św. Alojzy dla dobra bliźnich opiekował się chorymi na
dżumę, co też stało się przyczyną jego śmierci.
- Należy jak najbardziej przykładać się do pracy i do wypełniania swoich obowiązków,
okazując posłuszeństwo rodzicom i przełożonym.
Jeśli inny członek Towarzystwa zapadnie na zdrowiu, należy modlić się za niego, a także
okazywać mu pomoc w rzeczach doczesnych, stosownie do swych sił.
Nie.
A u bierzmowania?
Też nie.
A u spowiedzi?
Parę razy.
A teraz dokąd chcesz iść?
Nie wiem. Zlitujcie się nade mną, pozwólcie przenocować w kącie.
I w milczeniu zapłakał. Moja matka też płakała, a ja byłem głęboko
poruszony.
Gdybym miał pewność, że nie jesteś złodziejem, pozwoliłbym ci
zostać. Ale inni przed tobą ukradli mi koce, i być może ty zrobisz to samo.
Nie, proszę księdza, może być ksiądz spokojny. Jestem biedny, ale
jeszcze nigdy w życiu nie kradłem.
Jeżeli się zgodzisz – powiedziała na to matka – niech się dzisiaj tutaj
prześpi, a jutro będzie, jak Bóg da.
Tutaj, to znaczy gdzie?
W kuchni.
A jeżeli zabierze garnki?
Zrobię tak, żeby nic się nie stało.
No to zgoda.
Matka wyszła i przy pomocy chłopca pozbierała trochę cegieł, z
których ustawiła cztery słupki, a na nich zaś położyła deski, siennik i w ten
oto sposób urządziła pierwsze posłanie w Oratorium. Gdy wszystko było
gotowe, moja dobra matka wygłosiła do chłopca parę słów o tym, że trzeba
pracować, być uczciwym i postępować zgodnie z zasadami wiary42. Potem
powiedziała mu, by się pomodlił.
Kiedy nie wiem jak – odparł.
To odmówisz je z nami – powiedziała. I wspólnie pomodliliśmy się.
By uniknąć niebezpieczeństwa, zamknęliśmy kuchnię na klucz na całą
noc. Był to pierwszy chłopiec, któremu udzieliliśmy noclegu. Wkrótce
42 Salezjanie potraktowali tę wypowiedź mamy Małgorzaty jako pierwsze „słówko wieczorne”
(krótkie przemówienie wygłoszone przez głowę domu), zamykające zwykle dzień w domach
salezjańskich, a będące wg słów ks. Bosko „kluczem do moralności, dobrego wychowania i poprawy
życia”.
- 74 -

8.5 Page 75

▲back to top
dołączył do niego jeszcze jeden, a potem dalsi, z tym, że w 1847 roku
musieliśmy poprzestać na dwóch, ponieważ było za mało miejsca.
Nowe pokoje i nowa muzyka
Byłem przekonany, że dla wielu chłopców jakakolwiek nasza pomoc
jest daremna, jeśli nie mają gdzie mieszkać, dlatego wynająłem dalsze, a
później jeszcze następne pokoje, choć u Pinardiego ceny były wygórowane.
W dzień pokoje te służyły także jako pomieszczenia do prowadzenia
lekcji i w ten sposób mogliśmy zainaugurować naukę muzyki i śpiewu.
Była to pierwsza (założona w 1845 roku) publiczna szkoła muzyczna.
Po raz pierwszy uczono muzyki w klasie jednocześnie wielu uczniów. Do tej
pory, każdy uczeń szukał sobie nauczyciela, który udzielał mu
indywidualnych lekcji.
Zapisało się do niej wiele młodzieży. Co wieczór miałem na moich
lekcjach znakomitą publiczność: profesorów Alojzego Rossi, Józefa Bianchi,
Ceruttiego i kanonika Alojzego Nasi. Było więc to niezgodne z duchem
Ewangelii, która mówi, że uczeń nie może być lepszy od mistrza. Nie miałem
nawet jednej milionowej wiedzy muzycznej, jaką posiadały te znakomitości, a
przecież uczyłem w ich obecności. Ale też oni nie przychodzili, by uczyć się
muzyki, a po to, by zapoznać się z naszą metodą nauczania, tą samą, którą
stosuje się dziś we wszystkich naszych domach.
8. Drugie Oratorium
w Porta Nuova na Alei Króla (dziś Aleja Wiktora Emanuela II), zwanej przez
ludzi aleją platanów, ponieważ po obu jej stronach rosły właśnie platany.
By wynająć ten dom, musieliśmy stoczyć całą batalię z jego
lokatorami. W większości były to praczki i za żadną cenę nie chciały nam
odstąpić domu, choćby świat się miał zawalić. Ale uprzejmością i
wypłaceniem odstępnego rozwiązaliśmy konflikt pokojowo.
Właścicielką domu i łąki do zabaw była pani Vaglienti, a po niej – jej
spadkobierca, kawaler Józef Turvano. Roczny czynsz wynosił czterysta
pięćdziesiąt lirów. Oratorium nazwano imieniem św. Alojzego Gonzagi43.
Wysiłki nie zawsze kończą się powodzeniem
Wraz z ks. Borelem dokonaliśmy otwarcia Oratorium w dzień
Niepokalanego Poczęcia w 1847 roku. Zaczęło do niego przychodzić bardzo
wielu chłopców, i dzięki temu gęsty tłum, jaki zalewał co niedzielę Oratorium
na Valdocco, trochę się przerzedził.
Dyrektorem został ks. Józef Carpano, który przez parę lat sprawował
tę funkcję bez wynagrodzenia. W Oratorium św. Alojzego zastosowano ten
sam regulamin, co na Valdocco.
W tym samym roku, by móc przyjąć większą liczbę chłopców,
wykupiliśmy cały dom Moretty, ale murarze, którzy mieli dokonać przeróbek,
stwierdzili, że ściany są za cienkie. W końcu sprzedaliśmy go, tym bardziej, że
zaoferowano nam bardzo korzystną cenę, a za to kupiliśmy 3800 m2 ziemi od
Seminarium Turyńskiego. Na tym placu wzniesiono później kościół Maryi
Wspomożycielki i warsztaty dla naszych młodych rzemieślników.
Walka z praczkami
W miarę, jak rosła ilość naszych szkół, powiększała się też liczba
uczniów. W świąteczne dni nie mieścili się już na podwórku i w kościele.
W porozumieniu z ks. Borelem zacząłem przemyśliwać nad
otwarciem drugiego Oratorium w innej części miasta. Wynajęliśmy mały dom
43 W przypisie ks. Bosko dodaje: „Obecny kościół św. Jana Ewangelisty znajduje się na terenie,
gdzie były: kościół, zakrystia i domek dozorcy Oratorium św. Alojzego.
- 75 -

8.6 Page 76

▲back to top
9. Trudny rok 1848
Strzał z kaplicy Pinardiego
W roku tym polityka i opinia publiczna zaczęły kształtować się w
sposób tak dramatyczny, że trudno było przewidzieć koniec.
Karol Albert ogłosił Konstytucję. Dla wielu ludzi oznaczało to
swobodę czynienia zła lub dobra według własnego widzimisię. Źródłem tego
przeświadczenia były swobody przyznane Żydom i protestantom. „Nie ma
już różnicy, czy jest się katolikiem, czy nie”, mówiono, co było zresztą prawdą
w życiu politycznym, ale w niczym nie zmieniało to obowiązków religijnych.
Młodzież ogarnął w tych dniach jakiś rodzaj gorączki. Zbierali się w
różnych punktach miasta, na ulicach i placach, i napadali na księży i kościoły.
Każdą zniewagę religii uważano za „wyczyn”. Mnie również parokrotnie
zaatakowano w domu i na ulicy.
Pewnego dnia, podczas lekcji katechizmu, strzał z rusznicy (tj. starej
strzelby) padł przez okno. Kula postrzępiła mi ubranie pomiędzy piersią a
ramieniem oraz oderwała spory kawałek tynku.
Innym razem, gdy stałem otoczony tłumem chłopców, w biały dzień
pewien dobrze mi zresztą znany człowiek zaatakował mnie nożem. Cudem
się uratowałem, uciekając do pokoju i barykadując drzwi.
Ks. Borel cudem uniknął strzału z pistoletu oraz ciosów nożem, ale to
już innego dnia, gdy wzięto go za kogo innego. Trudno było uspokoić i
przemówić do rozsądku tym rozszalałym młodym ludziom.
Miejsca pracy stają się niebezpieczne
W czasach tego ogólnego szaleństwa starałem się dać schronienie
możliwie największej liczbie młodych robotników. Wynająwszy następne
pokoje, mogłem ich przyjąć piętnastu: młodych ludzi bez rodziny i mogących
wejść na złą drogę.
Istniała jednak zasadnicza trudność. Nie mieliśmy wówczas jeszcze
warsztatów i nasi chłopcy jeździli do pracy do Turynu, co stwarzało pewne
zagrożenie ich chrześcijańskiego życia: towarzysze pracy, zasłyszane słowa i
oglądane sceny, wielekroć burzyły te poglądy chrześcijańskie, które staraliśmy
się im przekazać w Oratorium.
W tym właśnie okresie zacząłem wieczorem, po modlitwie, wygłaszać
im krótkie przemówienia, w których przedstawiałem jakąś prawdę
chrześcijańską, dyskutowaną w ciągu dnia44.
To samo, co zdarzało się młodym robotnikom, zdarzało się również
uczniom gimnazjalnym. Ponieważ nasze lekcje nie obejmowały pełnego
programu nauczania, najbardziej zaawansowani chodzili do prof. Józefa
Bonzanio na gramatykę i do ks. prof. Mateusza Picco na retorykę, a chociaż
były to szkoły wspaniałe, to przecież w drodze do nich i z powrotem
napotykali na te same, co robotnicy trudności. Dopiero w 1856 roku
mogliśmy z wielkim pożytkiem otworzyć wszystkie szkoły i warsztaty w
budynku Oratorium.
Rozdawać zupę, mówiąc przy okazji dobre słowo
W 1848 roku nastąpiło tak ogólne rozprężenie, że nie mogliśmy ufać
nawet współpracownikom, tak więc sami, matka i ja, musieliśmy wykonywać
wszystkie prace domowe. Musiałem zatem gotować, nakrywać do stołu, rąbać
drzewo, szyć koszule, spodnie, ręczniki i prześcieradła i reperować je, gdy się
darły. Mogłoby się to wydawać stratą czasu, a tymczasem okazało się, że te
czynności były doskonałą okazją do niesienia pomocy młodzieży w życiu
chrześcijańskim. Rozdając chleb czy nalewając zupę, mogłem spokojnie
dawać dobre rady czy powiedzieć im dobre słowo.
Pierwsze rekolekcje i skąd się wzięły?
Odczuwałem coraz większą potrzebę czyjejś pomocy w zarządzaniu
domem i organizowaniu szkół w Oratorium. Z tą właśnie myślą zacząłem
44 Na kartkach, poświęconych zobrazowaniu swego systemu wychowawczego, ks. Bosko tak
mówi o tym przemówieniu: „Co wieczór, po zwykłych modlitwach a przed pójściem wychowanków na
spoczynek, dyrektor lub kto inny w jego zastępstwie powinien wygłosić parę ciepłych słów, udzielając
rad lub ostrzeżeń dotyczących tego, co należy robić, lub czego należy unikać. Te pouczenia powinny
mieć źródło w tym co zdarzy się w ciągu dnia w Instytucie lub poza nim i nie powinny trwać dłużej niż
dwie lub trzy minuty. Jest to klucz do moralności, dobrego postępu i wyników „w procesie
wychowawczym”.
- 76 -

8.7 Page 77

▲back to top
zapraszać niektórych na wakacje do Becchi. Innych zapraszałem na obiad lub
na kolację. Przychodzili czytać, pisać, uczyć się, a przy okazji dyskutowali o
antyreligijnych poglądach, wygłaszanych w tych domach. Wszystko to trwało
od 1841 do 1848 roku. Przez cały czas przyświecał mi przy tym cel, o którym
już wspomniałem: obserwować, poznawać i wybrać osoby nadające się do
wspólnego życia i zaproponować im, by ze mną zostali45.
Zmierzając dalej w tym samym kierunku, w 1848 roku spróbowałem
zorganizować pierwsze rekolekcje46. Zebrałem około pięćdziesięciu
chłopców. Obiad i kolację jedli ze mną, ale że nie starczało dla wszystkich
łóżek, więc część wracała do domów na noc i powracała następnego dnia
rano. To odchodzenie wieczorem i powrót rano zagrażały jednak klimatowi
skupienia i refleksji, jaki kazania i milczenie wytwarzają w te dni. Dni
Skupienia zaczęły się w niedzielę wieczorem, a zakończyły w sobotę
wieczorem.
Wypadły bardzo dobrze. Niektórzy chłopcy, którymi zajmowałem się
od dawna bez większego rezultatu, zaczęli prawdziwie chrześcijańskie życie.
Jedni z nich wybrali powołanie zakonne, inni zaś, choć zachwalali świecki styl
życia, stali się dla swych kolegów z Oratorium wzorem chrześcijaństwa47, ale
o tym– opowiem szerzej w historii Towarzystwa Salezjańskiego48.
Parafia chłopców bez parafii
Kilku proboszczów (pamiętam, że byli wśród nich proboszcz z Borgo Dora, z
kościoła Carmine i św. Augustyna) ponownie wyrazili Arcybiskupowi swoje
zaniepokojenie faktem, że w Oratorium udzielano Sakramentów. Arcybiskup
w odpowiedzi wydał zarządzenie, w którym uprawniał nas do udzielania
Komunii także na Wielkanoc i do przygotowywania uczęszczających do
Oratorium chłopców do Bierzmowania oraz potwierdził nam prawo
odprawiania wszystkich nabożeństw, które normalnie odbywają się w kościele
parafialnym. „Oratoria – powiedział Arcybiskup – będą parafiami dla
chłopców bez parafii”.
10. Odważne lekcje chrześcijańskiego życia
Pierwszy chór chłopięcy
45 Ks. Bosko myślał już o Zgromadzeniu Salezjańskim i wiedział dokładnie, jak i gdzie szukać
powołań. W Zarysie historycznym napisanym w 1874 r. dla Kurii Rzymskiej tak opowiada o zdarzeniach i
swych poczynaniach w r. 1848: „W tym (1848) roku, odznaczającym się duchem wrogości względem
zakonów i zgromadzeń kościelnych, a potem ogólnie względem całego kleru i władz Kościoła podniósł
się bunt. Ten krzyk wściekłości i pogardy dla religii powodował lekceważenie moralności przez
młodzież, pogardę pobożności a w konsekwencji porzucenie powołań do stanu duchownego. Jak,
patrząc na to z ludzkiego punktu widzenia, można było podtrzymać ducha powołania, gdy instytuty
zakonne rozpadały się, księży znieważano, niektórych wsadzano do więzienia a innych skazywano na
areszt domowy? W tym czasie Bóg wyraźnie dał nam poznać, skąd chce mieć nowe zastępy: nie z
bogatych rodzin, bo te najczęściej wysyłają swe dzieci do szkół publicznych lub do wielkich kolegiów,
gdzie każda myśl czy skłonność do tego stanu ginie w zarodku. Chwalebne miejsce wśród tych, którzy
kierują się do stanu duchownego mieli zająć ci, którzy pracowali motyką i młotem”.
46 Prowadził go młody ks. Fryderyk Albert, którego dziś czcimy jako
błogosławionego.
Życiu religijnemu i moralnemu chłopców groziły poważne
niebezpieczeństwa, należało więc zwiększać wysiłki, by im pomóc. I tak,
obok szkoły dziennej i wieczorowej oraz szkoły muzyki wokalnej,
otworzyliśmy również szkołę fortepianu, organów i innych instrumentów. W
ten sposób stałem się nauczycielem muzyki wokalnej i instrumentalnej,
47 W uwadze na marginesie rękopisu ks. Bosko pisze: „Spośród tych, którzy odbyli te pierwsze
rekolekcje w 1848 r. i zawsze okazywali się dobrymi chrześcijanami pamiętam: Jacka Arnaud
Sansoldiego, obydwu już nieżyjących, Józefa Buzzettiego, Mikołaja Galesia, Jana Costantina,
nieżyjącego, Jakuba Ceruttiego, nieżyjącego, Karola Gastiniego, Jana Gravano, Dominika Borgiallego,
nieżyjącego”
48 Historia Zgromadzenia Salezjańskiego. Ks. Bosko zamierzał zatem ją napisać, ale niestety nie
zdążył zrealizować tego projektu.
- 77 -

8.8 Page 78

▲back to top
organów i fortepianu, choć tak naprawdę nigdy się ich nie uczyłem. Dobre
chęci wyrównywały braki.
Zorganizowaliśmy mały chór chłopięcy, który wystąpił najpierw w
kościółku Oratorium, a potem w Turynie, Rivoli, Moncalieri, Chieri i w
innych miejscowościach. Śpiewaków przygotowywali i dyrygowali kanonik
Alojzy Nasi i ks. Michał Chiatellino. Dotychczas takich chórów jeszcze nie
słyszano, więc jego występy były wielką nowością. Wszędzie mówiono o
naszej muzyce, a chór chłopięcy zapraszano na wszystkie uroczystości. Ks.
Nasi i Chiatellino zostali również oficjalnymi akompaniatorami naszego
dopiero co rodzącego się Towarzystwa miłośników muzyki.
Co roku szliśmy do Sanktuarium Matki Boskiej Pocieszenia odprawić
tam nabożeństwo. Tego roku wyruszyliśmy procesjonalnie z Oratorium.
Nasze śpiewy rozbrzmiewały na ulicach i przyciągały prawdziwe tłumy. W
kościele odprawiłem mszę Św., a chłopcy przystąpili do Komunii i śpiewali.
Potem zeszliśmy do podziemnej kaplicy, gdzie wygłosiłem krótkie
przemówienie. Księża podziękowali nam, zapraszając chłopców na wspaniałe
śniadanie przygotowane pod portykami Sanktuarium.
Bada Miejska wspiera nas i daje tysiąc lirów
I tak chłopcy nauczyli się odważnie okazywać swoją wiarę, a inni idąc
w ich ślady, przyłączali się do nas. Były to prawie manifestacje, podczas
których – choć z zachowaniem ostrożności – dawaliśmy lekcje
chrześcijańskiego życia, szacunku do władzy i częstego przystępowania do
Sakramentów. Były to niezwykłe wydarzenia, o których głośno mówiono.
Rada Miejska Turynu, chcąc sprawdzić to, co o nas głoszono,
przysłała do nas komisję złożoną z kawalera Piotra Ropolo del Capello,
zwanego Moncalvo i komandora Dupre. Sprawdziwszy naszą działalność,
wyrazili swą aprobatę i napisali tak pochlebne sprawozdanie o naszym życiu
Oratorium, że w wyniku tego otrzymaliśmy nagrodę w wysokości tysiąca
lirów i list pochwalny.
Od tego roku Rada Miejska przysyłała nam corocznie zasiłek aż do
1878. Potem, jak już wspomniałem, tę pomoc nam odebrano, likwidując tym
samym to, co mądrzy administratorzy dali, by wesprzeć szkołę wieczorową
dla chłopców z ludu.
Również Dzieło Żebractwa, które stosując nasze metody, otworzyło
w międzyczasie szkoły wieczorowe i muzyczne, przysłało do nas delegację
pod przewodnictwem Kawalera Gonelli. Na znak sympatii i poparcia dali
nam nagrodę w wysokości tysiąca lirów49.
Pielgrzymka odważnych chłopców
Co roku, w Wielki Czwartek, nasi chłopcy udawali się do różnych
kościółków turyńskich, by odwiedzić „święte groby”. Ale w tych trudnych
czasach, grupy chuliganów wyśmiewały się z chłopców z Oratorium, i
znieważały ich. Niektórzy, wystraszeni, nie mieli wręcz odwagi wejść do
kościoła.
Powziąłem wtedy odważną decyzję. By natchnąć wszystkich odwagą
do pokonania pogardy, całe Oratorium udało się procesjonalnie do różnych
kościołów, ze śpiewem Stabat Mater i Miserere.
Rezultat przewyższył moje oczekiwania: wielu młodszych i starszych,
bogatych i biednych chłopców, przyłączyło się do nas po drodze i wraz z
nami poszło na adorację Najświętszego Sakramentu. Mogliśmy spokojnie i w
porządku pomodlić się i śpiewać.
Wieczorem tego samego Wielkiego Czwartku, urządziliśmy po raz
pierwszy w Oratorium „umywanie nóg”, naśladując w tym Jezusa.
Wybraliśmy dwunastu chłopców, którzy otrzymali tytuł dwunastu apostołów.
Po ceremonii, zwróciłem kilka serdecznych słów do młodzieży i do ludzi,
którzy się do nas przyłączyli, po czym zaprosiłem „dwunastu apostołów” na
naszą skromną kolację i dałem każdemu prezencik, który z radością przyjęli.
W tym samym roku na ścianach kapliczki powiesiliśmy stacje Drogi
Krzyżowej i bardzo uroczyście je pobłogosławiliśmy. Przy każdej stacji
wygłaszałem parę słów, a chłopcy śpiewali jedną strofę pieśni.
Tak oto stopniowo nasze biedne Oratorium umacniało się, podczas
gdy następowały wydarzenia, które miały zmienić sytuację polityczną Włoch,
a być może i świata.
49 W uwadze na marginesie rękopisu ks. Bosko pisze: „Spośród tych, którzy odbyli te pierwsze
rekolekcje w 1848 r. i zawsze okazywali się dobrymi chrześcijanami pamiętam: Jacka Arnaud i
Sansoldiego, obydwu już nieżyjących, Józefa Buzzettiego, Mikołaja Galesia, Jana Costantina,
nieżyjącego, Jakuba Ceruttiego, nieżyjącego, Karola Gastniego, Jana Gravano, Dominika Borgiallego,
nieżyjącego”.
- 78 -

8.9 Page 79

▲back to top
11. Rok 1849. Trzydzieści trzy liry dla Piusa IX
Oratorium przyjmuje zdezorientowanych seminarzystów
Trudno będzie zapomnieć ten rok. Rozpoczęta w poprzednim roku
wojna Piemontu z Austrią postawiła całe życie do góry nogami. Zawieszono
działalność szkół publicznych, a seminaria, zwłaszcza w Turynie i w Chieri
zamknięto a pomieszczenia oddano wojsku.
W wyniku tego seminarzyści z naszej diecezji zostali bez dachu nad
głową i bez nauczycieli.
Ponieważ trzeba to było jakoś rozwiązać, wynająłem cały dom
Pinardiego. Nie było to wiele, ale w tych smutnych chwilach nie mogłem
zrobić więcej. Dysponując całym budynkiem, mogłem zwielokrotnić ilość
klas, powiększyć kościół i teren do zabaw oraz podnieść liczbę mieszkających
na stałe u nas chłopców do trzydziestu.
W pierwszym jednak rzędzie miałem na celu możliwość ulokowania
kleryków z diecezji. Osiągnąłem to i można powiedzieć, że przez prawie
dwadzieścia lat dom Oratorium funkcjonował jako diecezjalne Seminarium.
Kiedy poprosiłem Pinardiego o wynajęcie mi całego domu, lokatorzy
podnieśli gwałtowny protest. Zaczęli grozić mnie, matce, a nawet Pinardiemu.
Kosztowało mnie to wiele pieniędzy, ale wreszcie dostałem do dyspozycji
cały budynek. I tak, to cieszące się złą sławą miejsce, które przez dwadzieścia
lat było siedzibą grzechu i występku, stało się naszą własnością.
Dysponowałem całym terenem, na którym obecnie jest podwórko i dom za
kościołem Matki Bożej Wspomożycielki.
Składka dla Papieża
Pod koniec 1848 roku wypadki polityczne zmusiły Piusa IX do
ucieczki z Rzymu i schronienia się w Gaecie. Ten wielki Papież wielokrotnie
okazywał nam swą dobroć i sympatię. Gdy rozeszła się wieść, że w Gaecie
znajduje się w kłopotach finansowych, w Turynie zorganizowano składkę,
nazwaną Groszem św. Piotra.
Komisja złożona z kanonika Franciszka Valinotti i markiza Gustawa
Cavour przybyła do Oratorium, by prosić nas o przyłączenie się do tej akcji.
Zebraliśmy wśród chłopców trzydzieści trzy liry. Była to śmieszna suma, ale
razem z nią wysłaliśmy Papieżowi list z życzeniami, który sprawił mu wielką
przyjemność. Wyraził ją w liście zaadresowanym do kardynała Antonucci,
ówczesnego Nuncjusza w Turynie i późniejszego Arcybiskupa Ancony. W
liście tym Papież prosił kardynała o przekazanie nam, że bardzo wzruszył go
nasz dar, a jeszcze bardziej towarzyszące mu słowa. By się nam odwdzięczyć,
przesłał nam swe papieskie błogosławieństwo i paczkę z siedmiuset
dwudziestoma różańcami, które uroczyście rozdaliśmy chłopcom 20 lipca
1850 roku (patrz książeczka wydana z tej okazji i artykuły w różnych gazetach)50.
Trzecie Oratorium
Młodzieży, która tłumnie przychodziła do Oratorium na Valdocco i
do św. Alojzego, było coraz więcej, trzeba więc było zorganizować trzecie z
kolei, pod wezwaniem Anioła Stróża, na przedmieściu Vanchiglia, niedaleko
od miejsca, gdzie markiza Barolo kazała potem wznieść kościół św. Julii.
Poprzednio istniało już tam Oratorium, założone przed laty przez ks.
Jana Cocchi, które stawiało sobie mniej więcej te same cele, co Oratorium na
Valdocco. Ale wiedziony miłością do Ojczyzny ks. Cocchi uznał za stosowne
nauczyć młodzież posługiwania się bronią i na ich czele pomaszerował na
wojnę przeciw Austriakom51.
Jego Oratorium zionęło pustką przez cały rok, a potem myśmy je
wynajęli. Kierownictwo objął nieodżałowanej pamięci ks. Jan Vola.
50 W swoich krótkich notatkach ks. Bosko powołuje się na źródła dostępne w czasach, w
których pisze. Książeczka Krótka relacja z uroczystości rozdania podarków Piusa IX chłopcom z turyńskiego
Oratorium ukazała się w 1850 r. Jeden z artykułów, o których wspomina ks. Bosko, podpisany przez
Gustawa Cavour, brata sławnego Kamila, pojawił się na łamach Harmonii 40/1849.
51 Ks. Jan Cocchi, wspaniały kapłan z Druento, jako pierwszy zainicjował w 1841 r. Oratorium
w Turynie, w ubożuchnej dzielnicy Moschino, na przedmieściu Vanchiglia. Reprezentując liberalne
poglądy, stał się jednak „podejrzany” w oczach Arcybiskupa i tradycjonalistycznie nastawionych
katolików. Przekonany o konieczności „bycia z ludem” stanął na czele dwustuosobowej
grupy chłopców ze swego Oratorium i poprowadził ich do bitwy pod Novarą. Gdy dotarli do Vercelli,
do strefy działań wojennych, okazało się, że chłopcy, nie uznani za żołnierzy, nie otrzymali żywności.
Dla ks. Cocchiego była to klęska moralna. Musiał zamknąć Oratorium i przez jakiś czas ukrywać się.
Wypłynął ponownie, lansując projekt utworzenia Instytutu dla młodych rzemieślników”.
- 79 -

8.10 Page 80

▲back to top
Oratorium to działało aż do roku 1871, kiedy to przeniesiono je do kościoła
parafialnego. Markiza Barolo zostawiła zapis na rzecz Oratorium.
Pierwszy kleryk z Oratorium
włosy nad czołem i czesał je tak, że opadały w puklach na ramiona, zakładał
obcisłą różnokolorową kamizelkę, przypinał do piersi błękitną kokardę i
medal oraz brał do ręki trójkolorowy sztandar. Tak ubrani ludzie szli w
pochodach przez miasto, śpiewając hymn o jedności narodowej.
Do Oratorium na Valdocco przybyła w tym czasie komisja poselska,
która na polecenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych miała przyjrzeć się
naszej pracy. Jej członkowie odnieśli się przyjaźnie i uprzejmie do
wszystkiego i do wszystkich. Do Izby Poselskiej wystosowali potem
sprawozdanie, które wzbudziło długą i ożywioną dyskusję, przytoczoną w
Gazecie Piemonckiej z 29 marca 1850 roku. Po tej wizycie, Izba Poselska52
przyznała nam zapomogę w wysokości trzystu lirów, a Urban Rattazzi,
ówczesny Minister Spraw Wewnętrznych, przyznał nam dwa tysiące lirów.
Pod koniec października tegoż roku53, doczekałem się pociechy, że
jeden z moich wychowanków przywdział szaty kleryka. Nazywał się Ascanio
Savio i został później dyrektorem Schroniska. Był to pierwszy kleryk z
Oratorium.
12. Chcę trzymać się z dala od polityki
Patriotyczne kamizelki
Rozmowa z markizem
Markiz Robert d’Azeglio, główny inicjator tych manifestacji, złożył
nam formalne zaproszenie do udziału. Odmówiłem, ale mimo to załatwił dla
wszystkich odpowiedni strój, byśmy dobrze wyglądali. Na Piazza Vittorio
przygotowano nam miejsce obok wszystkich turyńskich instytutów54. Co
robić? Odmówić – oznaczało zdeklarować się z wrogiem Włoch, zgodzić się
– to zaakceptować zasady, które uważałem za zbyt niebezpieczne.
Panie markizie – odpowiedziałem panu d’Azeglio – to nie jest
instytut, a rodzina. Młodzież zbierająca się w moim domu nie stanowi
instytucji. Wystawiłbym się na pośmiewisko, gdybym przedstawił dzieło
powierzone miłosierdziu obywateli jako swoje własne.
Właśnie dlatego winien ksiądz uczestniczyć. Miłosierdzie obywateli
powinno wiedzieć, że dzieło to nie jest przeciwne nowoczesnym instytucjom.
To tylko przyniesie wam korzyść i zwiększy datki dla was. Zarówno Rada
Miejska jak i ja sam okażemy swą hojność.
Panie markizie, zasadą, od której nigdy nie odstępuję jest trzymanie
się z dala od wszystkiego, co wiąże się z polityką. Nie wypowiadam się w tych
sprawach ani za, ani przeciw.
Co zatem chce ksiądz czynić?
W tych dniach pewne dziwne wydarzenie zakłóciło poważnie nasze
życie. Nasze biedne Oratorium zaproszono bowiem do udziału w
organizowanych w poszczególnych dzielnicach i wsiach manifestacjach
publicznych pod nazwą „świąt narodowych”. Każdy, kto uczestniczył w nich
i chciał publicznie zademonstrować swą miłość do Ojczyzny, rozdzielał
52 Ks. Bosko się myli. Komisarze byli senatorami i swą rację złożyli Senatowi. Zasiłek ten
nadszedł z Senatu.
53 I w tym wypadku ks. Bosko myli się co do daty. Ascanio Savio został
klerykiem w 1848 roku.
54 Na 27 lutego 1848 r. liberałowie przygotowali w Turynie „manifestację dziękczynną,
ponieważ Karol Albert obiecał przyznać konstytucję. Olbrzymi Plac Wiktora był zatłoczony
delegacjami ściągniętymi z różnych stron Piemontu, Ligurii, Sardegni i Savoi. Wezwano wszystkie
organizacje turyńskie do masowego udziału. Pochód idący na plac był imponujący: przed królem,
siedzącym na koniu, przedefilowało pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Arcybiskup odmówił celebrowania mszy i
odśpiewania Te Deum w kościele Matki Boskiej przy Placu Wiktora, zezwolił tylko na udzielenie
błogosławieństwa eucharystycznego. Zabronił również klerykom z seminarium uczestnictwa w
uroczystości, ale oni nie usłuchali i z przypiętymi do piersi trójkolorowymi kokardami wzięli udział w
pochodzie. W odpowiedzi, Arcybiskup wkrótce potem zamknął seminarium. W tym kontekście łatwiej
można zrozumieć nalegania markiza d’Azeglio, by ks. Bosko wziął udział w uroczystości wraz z
chłopcami oraz jego kategoryczną odmowę.
- 80 -

9 Pages 81-90

▲back to top

9.1 Page 81

▲back to top
Chcę dać możliwie najwięcej opuszczonym chłopcom, starać się ze
wszystkich sił, by stali się dobrymi chrześcijanami, jeśli chodzi o życie
religijne, i uczciwymi obywatelami w świeckim społeczeństwie.
Rozumiem, co chce ksiądz powiedzieć, ale to błąd. Jeśli dalej będzie
ksiądz obstawał przy swojej zasadzie, wszyscy księdza opuszczą i dzieło
księdza upadnie. Trzeba przyglądać się światu, poznawać go i
przystosowywać do czasów, w jakich się żyje i do starych i nowych instytucji.
Dziękuję panu, markizie, za pana dobre chęci i za rady. Niech mi
pan wskaże coś, w czym ksiądz może konkretnie wyrazić miłość bliźniego, a
będę temu gotów oddać wszystko, nawet życie. Ale od polityki chcę zawsze
trzymać się z daleka.
Ten sławny i możny człowiek odszedł, nie zdoławszy mnie skłonić do
zmiany zdania, i nie mieliśmy już z nim kontaktów. Po nim opuściło mnie
również wielu ludzi świeckich i przedstawicieli kleru. Po wydarzeniu, jakie
teraz opowiem, zostałem praktycznie sam.
Jeden z nich, którego bardzo ceniłem za inteligencję i zaangażowanie
w pracy z młodzieżą, podszedł do mnie i wskazując tego, który trzymał w
ręku Harmonię, powiedział ostrym tonem:
To wstyd! Czas już skończyć z tą nostalgiczną szmirą!
I tymi słowy, wyrwał mu z ręki gazetę, podarł ją na strzępy, cisnął na
ziemię, napluł na nią i podeptał. Dawszy w ten sposób upust swemu
politycznemu gniewowi, odwrócił się do mnie i, wymachując mi przed nosem
Opinią, stwierdził:
To jest dobra gazeta, którą powinni czytać wszyscy praw dziwi i
uczciwi obywatele.
Stałem jak osłupiały z wrażenia wobec tych słów i takiego
zachowania, ale nie chcąc jeszcze powiększać skandalu wobec chłopców i to
w miejscu, gdzie powinno się im dawać tylko dobry przykład, poprosiłem
jego i jego kolegów, by odłożyli te tematy na później, gdy zostaniemy sami i
nie w publicznym miejscu.
Nie – odpowiedział. – Już nie będzie więcej prywatnych sekretów.
Wszytko należy mówić i robić jawnie.
13. Odchodzą księża i chłopcy
Podarta gazeta
W następną niedzielę, o drugiej po południu, stałem na podwórku z
chłopcami. Jeden z nich, stojący koło mnie, czytał gazetę Harmonia, gdy
nadeszli księża, którzy pomagali mi w pracy z młodzieżą. Spojrzałem na nich
i oniemiałem: na piersi mieli kokardy i medale, a w ręku trójkolorowy
sztandar i trzymali antyklerykalną gazetę, Opinia55.
55 Jedną z wielkich nowości pierwszych miesięcy 1848 r. w Turynie były „wolne” gazety
polityczne, których ilość wzrastała z miesiąca na miesiąc w następstwie przyznania wolności druku.
Wywierały one silny nacisk na opinię publiczną. Jako pierwsze zaczęły wychodzić Risorgimento Kamila
Cavoura, główny organ liberałów, oraz Concordia lewicy demokratycznej. 26 stycznia ukazała się Opinione
Jakuba Duranda, o zabarwieniu antyklerykalnym, a w lipcu Harmonia Gustawa Cavoura, o wyraźnym
nastawieniu katolickim.
Masowa ucieczka
W tym momencie dzwonek wezwał wszystkich do kościoła. Jeden z
tych księży przemówił, bo było to zaplanowane, do młodzieży, ale były to złe
słowa, o wolności, wyzwoleniu i niepodległości.
Czekałem niecierpliwie w zakrystii, aż będę mógł zabrać głos i
położyć kres temu rozgardiaszowi, ale kaznodzieja, zakończywszy przemowę,
udzielił błogosławieństwa, a zaraz potem wezwał księży i chłopców, by szli za
nim. Śpiewając pełną piersią hymny narodowe i powiewając energicznie
sztandarem, poszli aż na Górę Kapucynów. Tam złożyli uroczystą obietnicę,
że wrócą do Oratorium dopiero wtedy, gdy przygotuje się im „narodowe”
przyjęcie.
Wszystko to potoczyło się tak prędko, że nie zdążyłem odezwać się
ani słowem ale nie ogarnął mnie strach. Wiedziałem, jakie są moje
powinności. Powiedziałem księżom, że surowo zabraniam im wracać do
Oratorium. Jeżeli zaś chodzi o chłopców, to ci, którzy chcieliby wrócić, mieli
przyjść do mnie na rozmowę pojedynczo.
- 81 -

9.2 Page 82

▲back to top
Sprawa zakończyła się dobrze. Żaden z księży nie ośmielił się wrócić,
zaś chłopcy przeprosili mnie, przyznali, że oszukano ich i przyrzekli
posłuszeństwo i dyscyplinę.
14. Ciężar samotności
„Klerycy też odeszli”
Ale ja zostałem sam. W świąteczne dni musiałem rozpoczynać
spowiedź wczesnym rankiem. O 9-tej odprawiałem mszę i wygłaszałem
kazanie. Potem była szkoła śpiewu i włoskiego aż do południa. O 1-ej po
obiedzie – zabawy dla chłopców, a później katechizm, nieszpory, nauka,
modlitwy i błogosławieństwo, i wreszcie: zabawy, śpiewy i nauka przeważnie
do późnego wieczora.
W dni powszednie za to musiałem czuwać nad pracą małych
rzemieślników i prowadzić lekcje dla około dziesięciu uczniów. Wieczorem
prowadziłem lekcje francuskiego, arytmetyki, śpiewu, muzyki, gry na pianinie
i organach. Nie wiem, jak to wytrzymałem. Bóg mi dopomagał.
Wielką pociechą i wsparciem duchowym był dla mnie w tych chwilach
ks. Borel. Ten wspaniały kapłan, choć obarczony tysiącem innych
obowiązków, wykorzystywał każdą wolną chwilę, by pośpieszyć mi z pomocą.
Często kradł godziny przeznaczone na sen, by spowiadać chłopców i
rezygnował z czasu na odpoczynek, by wygłaszać im kazania.
Ten ciężki okres trwał, dopóki nie przybyli mi z pomocą klerycy Savio,
Bellia i Vacchetta, ale i oni wkrótce mnie opuścili: namawiani przez kogoś,
wstąpili, nie uprzedziwszy mnie ani słowem, do Oblatów Maryi.
Rosmini uczy katechizmu chłopców z Oratorium
Którejś niedzieli odwiedziło mnie dwóch kapłanów. Właśnie miała się
zacząć lekcja katechizmu i chłopcy rozdzielali się na poszczególne klasy.
Księża podeszli do mnie i bardzo uprzejmie pogratulowali mi tego, co widzą,
po czym zaczęli wypytywać mnie o początki i o organizację Oratorium.
Zdołałem tylko wykrztusić:
Bądźcie tak dobrzy i pomóżcie mi. Ksiądz niech idzie ze mną za
ołtarz, tam czeka najstarsza klasa. A księdzu – zwróciłem się do wyższego
wzrostem – dam grupę najbardziej rozproszonych.
Uczyli katechizmu wspaniale, jak zauważyłem. Potem poprosiłem
jednego, by powiedział parę słów do chłopców, a drugiego – by ich
pobłogosławił Najświętszym Sakramentem. Bardzo uprzejmie zgodzili się.
Wyższy nazywał się De Gaudenzi i był kanonikiem, a w przyszłości
miał zostać biskupem. Drugim był opat Antoni Rosmini56, założyciel
Instytutu Miłosierdzia. Od tej niedzieli obydwaj stali się wiernymi
przyjaciółmi i dobroczyńcami Oratorium.
56 Ks. Bosko żywił olbrzymi szacunek dla tego wielkiego kapłana i filozofa chrześcijańskiego.
W swej Historii Włoch poświęcił mu trzy strony. Oto fragmenty tego, co o nim napisał:
„Antoni Rosmini wywodził się z bogatej i szlachetnej rodziny z Rovereto, miasteczka koło
Trento. Silnej budowy i przenikliwego umysłu, wytrwale oddawał się nauce... Był pobożny i z
największą gorliwością zajmował się w ścisłym tego słowa znaczeniu naukami... Jego wybitna
umysłowość i zapał do nauki budziły podziw nauczycieli i kolegów, którzy już wtedy prorokowali mu
wielką przyszłość. Mając szesnaście lat, postanowił wstąpić do stanu duchownego... W Rovereto
przeczytał i przestudiował najważniejsze systemy filozoficzne, uznawane wówczas we Włoszech i we
Francji, ale wzbudziły one w nim tylko niesmak. Zaczął myśleć o jedności, która połączyłaby rozum i
wiarę i dlatego zaczął studiować teologię. Gdy został kapłanem, Pius VII zachęcił go do zajmowania
się filozofią. Po powrocie do ojczyzny, zabrał się do nauki z graniczącym z cudem zaparciem i
gorliwością, ale duch miłosierdzia, który przejawiał od najmłodszych lat, towarzyszył wszelkim jego
poczynaniom. Założył instytut dobroczynny, popularnie zwany od jego nazwiska instytutem
Rosminianów. W Mediolanie opublikował szereg prac filozoficznych. Aleksander Manzoni,
przeczytawszy utwory tego nieznanego sobie autora, powiedział: W osobie autora tej książki Niebo dało
Włochom i Kościołowi wielkiego człowieka...
Wśród wielu dzieł tego wybitnego filozofa i pisarza niektóre zostały zakazane przez Kościół i
umieszczone na indeksie. Ten fakt, których innych skłoniłby do gniewu i urazy, wykazał światu, że
Rosmini obok głębokiej wiedzy posiadał również wytrwałość i pokorę dobrego katolika. Nie okazując
najmniejszego żalu, odpowiedział: „Z wyrazami największego oddania i posłuszeństwa synowskiego
Stolicy Apostolskiej oświadczam, że podporządkowuję się zakazowi,- jakim objęto wyżej wspomniane
utwory całkowicie i w zupełności i proszę o zapewnienie o tym Ojca Świętego i Świętą Kongregację...”.
Gorliwe i pełne samozaparcia studia były przyczyną ciężkiej choroby, na jaką zapadł w roku
1855... Przyjąwszy sakramenty, umarł po długiej chorobie 1 lipca 1855 roku, w wieku pięćdziesięciu
ośmiu lat”. (Jan Bosko, Dzieje Włoch opowiedziane młodzieży, Turyn 1887, str. 473-475).
- 82 -

9.3 Page 83

▲back to top
15. Kupienie domu wynajęcie karczmy
„Sto tysięcy kary dla tego, kto się wycofa”
Rok 1849 obfitował w trudności i nie przyniósł żadnych owoców.
Kosztował mnie wiele trudu i olbrzymich poświęceń, ale przygotował grunt
pod rok 1850, mniej burzliwy i zakończony o wiele lepszymi rezultatami.
Zacznijmy od domu Pinardiego. Ci, którzy stracili w nim mieszkanie,
nie mogli się z tym pogodzić. Rozpowiadali:
– Był to dom wypoczynku i wesołości, a teraz popatrzcie! Wpadł w
ręce księdza, i to na dodatek zupełnie nietolerancyjnego!
Pinardiemu zaproponowano czynsz dwukrotnie przewyższający to, co
ja mu dawałem. Ale to był porządny człowiek i nie chciał zarabiać, oddając
dom w niepewne ręce. Wielokrotnie proponował mi kupno całości, by
wreszcie skończyć z całą tą sprawą, ale żądał zbyt wysokiej ceny:
osiemdziesiąt tysięcy za budynek, który wart był jedną trzecią. Jednak Bóg
często uwidacznia, że to On jest panem ludzkich serc. Oto bowiem, co się
zdarzyło.
Którejś niedzieli, gdy ks. Borel wygłaszał kazanie, stałem w bramie, by
nie wpuszczać nikogo, kto by chciał przeszkadzać. Nadszedł pan Pinardi.
Halo! – wykrzyknął żartobliwym tonem – ks. Bosko musi kupić mój
dom.
Halo! – odparłem tym samym tonem. – Kupię go, jeśli pan Pinardi
odda mi go za jego cenę.
Oddam za tyle, ile jest wart.
To znaczy, za ile?
Już tyle razy księdzu mówiłem.
Takiej sumy nie zapłacę.
Dlaczego?
Bo jest wygórowana? Ale nie chciałbym obrazić pana, składając o
wiele niższą ofertę.
Niech ksiądz powie swoją cenę.
Ale sprzeda mi pan ten dom za tyle, ile jest wart?
Niech ksiądz poda sumę.
Nasz wspólny znajomy oszacował dom i zapewnił mnie, że w
obecnym stanie wart jest dwadzieścia sześć do dwudziestu ośmiu tysięcy
lirów, a ja, żeby wreszcie z tym skończyć, daję panu trzydzieści tysięcy.
A dołoży jeszcze ksiądz na broszkę dla mojej żony pięćset lirów.
Zgoda.
Zapłaci ksiądz gotówką?
Gotówką.
Kiedy sporządzimy umowę?
Kiedy pan chce.
Za dwa tygodnie, z jednorazową wypłatą?
Jak pan sobie życzy.
Sto tysięcy kary dla tego, kto się wycofa!
W porządku.
Samą sprawę ubiliśmy więc w pięć minut, ale skąd wziąć w ciągu
dwóch tygodni trzydzieści tysięcy lirów? Opatrzność nam dopomogła. Tego
samego wieczora (co było zupełnie niezwykłe, biorąc pod uwagę, że był to dzień
świąteczny) odwiedził mnie ks. Cafasso i powiedział mi, że pewna pobożna
dama, hrabina Casazza-Riccardi, przekazała mu dla mnie dziesięć tysięcy
lirów, bym wydał je na to, co uznam za najlepsze dla wiary. Następnego dnia
przybył zakonnik od O. Rosminiego, który przyjechał do Turynu z
dwudziestoma tysiącami lirów. Poprosił mnie o radę, na co je przeznaczyć, a
ja zaproponowałem mu, by mi je pożyczył na procent (4%), co pozwoli mi
zapłacić za dom Pinardiego. W ten sposób miałem już całą sumę. Koszty, w
wysokości trzech tysięcy lirów pokrył kawaler Cotta, w którego banku
podpisaliśmy tak upragnioną dla nas umowę.
Karczma wesołych kompanów
Po kupieniu domu Pinardiego zacząłem się zastanawiać nad tzw.
ogródkiem. Była to karczma, w której co niedzielę zbierała się spora
kompania. W ciągu dnia rozbrzmiewały w niej na przemian podtrzymujące
nastrój tony organków, fujarki, klarnetu, skrzypiec, gitary, basu i kontrabasu.
Często grajkowie spotykali się wszyscy razem i wtedy urządzali coś w rodzaju
koncertu, któremu wtórowały głosy podchmielonych gości.
- 83 -

9.4 Page 84

▲back to top
Budynek, w którym znajdowała się karczma, dom Bellezzy, oddzielał
od naszego ogródka tylko murek, tak więc wrzaski, muzyka i odgłos
tłuczonego szkła w ogródku przeszkadzał często, a nawet zagłuszał śpiew
naszego chórku. Poza tym przed domem Pinardiego wciąż kręcili się goście z
karczmy, łatwo więc wyobrazić sobie, jak to nam przeszkadzało i na jakie
niebezpieczeństwa narażało naszych chłopców.
Chcąc rozwiązać ten problem, próbowałem kupić dom, ale mi się to
nie udało, zaproponowałem więc, że go wynajmę. Właścicielka domu
zgodziła się nawet, ale właścicielka karczmy nie i domagała się nader słonego
odstępnego. Wtedy powiedziałem, że przejmę karczmę, zapłacę czynsz, kupię
stoły, ławy, krzesła, szynk, wyposażenie piwnicy i kuchni.
Musiałem za wszystko bardzo drogo zapłacić, ale dzięki temu
mogłem wreszcie zamknąć tę podłą karczmę i przeznaczyć lokal na zupełnie
inny cel. Uzdrowienie tego cieszącego się złą sławą terenu postępowało do
przodu.
16. Kościół i loteria
W kaplicy – szopie chłopcy mdleli
Skończyły się kłopoty moralne, jakich przysparzał nam dom
Pinardiego i ogródek. Obecnie nastała pora, by pomyśleć o jakimś kościele
bardziej stosownym do nabożeństw i mogącym pomieścić wciąż rosnącą
liczbę chłopców.
Kaplicę – szopę powiększyliśmy nieco, ale i tak okazywała się za mała
i za niska. Wchodząc, trzeba było zejść dwa stopnie, więc kiedy na zewnątrz
padało, woda przedostawała się do środka i zalewała nas, natomiast latem
można było udusić się od gorąca i nieprzyjemnego zapachu. W każdą
niedzielę któryś z chłopców mdlał i musieliśmy wynosić go na powietrze na
rękach półprzytomnego.
Trzeba było zatem zbudować przestronny, zdrowy i proporcjonalny
do ilości chłopców budynek. Projekt przygotował kawaler Blachier.
Obejmował on obecny kościół św. Franciszka Salezego i całkowicie
przerobiony dom Pinardiego. Wykonanie powierzono przedsiębiorcy
budowlanemu Fryderykowi Bocca. Zrobiono wykop pod fundamenty.
Pierwszy kamień pobłogosławił 20 lipca 1851 roku kanonik Moreno, główny
administrator diecezji, a położył go kawaler Józef Cotta. Sławny ojciec
Barrera, wzruszony widokiem tylu ludzi przybyłych na tę okazję, wszedł na
pagórek i wygłosił wspaniałe improwizowane przemówienie.
Kamień jak ziarnko
Zaczął od słów: „Proszę państwa. Kamień, który pobłogosławiliśmy i
położyliśmy jako fundament tego kościoła, ma dwa olbrzymie znaczenia. Jest
jak owo ziarnko gorczycy, z którego wyrośnie wielkie drzewo, gdzie znajdzie
schronienie wielu chłopców, a jednocześnie przypomina, że to dzieło wspiera
się na kamieniu węgielnym, jakim jest Jezus Chrystus. Wrogowie wiary będą
starali się je zburzyć, ale daremnie”.
Potem ojciec Barrera rozwinął te dwa stwierdzenia przy pełnej
szacunku uwadze słuchaczy, którzy czuli w nim natchnionego kaznodzieję.
To wesołe i głośne święto ściągnęło zewsząd młodzież. Wielu
chłopców przychodziło już wówczas do Oratorium o każdej porze dnia, inni
prosili, by przyjąć ich na stałe. Liczba małych mieszkańców w tym roku
przekroczyła pięćdziesięciu. Zaczęliśmy organizować też niektóre warsztaty w
domu, ponieważ wychodzenie chłopców do pracy w mieście było coraz
niebezpieczniejsze.
Zbudowano już fundamenty pod kościół, kiedy zauważyłem, że
skończyły się pieniądze. Ze sprzedaży domów i ziemi uzyskałem trzydzieści
pięć tysięcy lirów, które stopniały jednak tak szybko jak śnieg w słońcu.
Zarząd (miasta) przyznał nam pomoc w wysokości dziewięciu tysięcy lirów,
które miały nam być wypłacone dopiero w końcowej fazie budowy. Biskup
Bielli, mając na uwadze, że w Oratorium znalazło gościnę i pomoc wielu
młodych robotników z jego diecezji, rozesłał list do swoich proboszczów z
wezwaniem o zbieranie ofiar dla nas. Oto jego słowa.
- 84 -

9.5 Page 85

▲back to top
List Biskupa Bielli
„Wielebny księże proboszczu!
Ks. Bosko, wybitny i pobożny kapłan, wiedziony prawdziwie
anielskim miłosierdziem, zaczął zbierać wokół siebie w świąteczne dni
opuszczonych i wałęsających się po placach i ulicach napotkanych chłopców,
zamieszkujących olbrzymi i gęsto zaludniony teren, rozciągający się między
Borgo Dora a Martinetto. Zebrał ich w miejscu odpowiednim dla chłopców,
by zorganizować im rozrywkę i wychowywać po chrześcijańsku. Jest ich już
tak dużo, że kapliczka, którą dysponuje, stała się za mała. Nie mieści nawet
jednej trzeciej z ponad sześciuset chłopców, którzy tam przychodzą.
Pobudzony miłością do nich, ks. Bosko podjął trudne dzieło wybudowania
nowego kościoła odpowiedniego do potrzeb młodzieży i odwołał się do
miłosierdzia katolików o pomoc przy pokrywaniu poważnych nakładów,
jakich budowa ta wymaga.
Ze szczególną ufnością zwraca się za moim pośrednictwem do naszej
diecezji i prowincji, ponieważ wśród tych sześciuset chłopców, którzy zbierają
się wokół niego i chodzą do jego Oratorium, ponad jedną trzecią (tj. ponad
dwustu), stanowią chłopcy z Bielli. Wielu z nich mieszka także w jego domu,
dostaje wyżywienie i odzież i uczy się zawodu. Jego prośba o pomoc do nas
jest więc nie tylko wezwaniem do miłosierdzia, ale i apelem do poczucia
sprawiedliwości. Proszę zatem księdza proboszcza o powiadomienie parafian
o tym tak interesującym dziele, o szczególny apel do osób zamożnych i o
przeznaczenie co niedzielnej ofiary na ten właśnie cel. Zebrane pieniądze
należy przesłać do Kurii z podaniem sumy i miejsca, skąd pochodzi.
Czy wtedy, gdy protestanci starają się otworzyć świątynię, by nauczać
w niej błędu, który doprowadzi do zguby ich braci, katolicy nie potrafią
przyczynić się do budowy kościoła, w którym będzie się nauczać prawdy i
wskaże się drogę do zbawienia im, ich braciom i krajanom? Żywię głęboką
nadzieję, że będę mógł godnie wesprzeć dzięki waszym ofiarom dzieło
człowieka Bożego. Będzie to dla mnie namacalny znak i przejaw mądrej i
pełnej uznania dobrej woli moich diecezjan, ich poparcia dla dzieła, które jest
święte, użyteczne, a nawet niezbędne w czasach, w jakich żyjemy. Korzystam
ze sposobności, by ponownie zapewnić księdza o moim szacunku i przyjaźni.
Biella, 13 września 1851.
Szczerze oddany bp Józef Piętro”.
Pierwsza loteria
Zebrane ofiary przyniosły nam tysiąc lirów, ale była to kropla w
morzu potrzeb, zacząłem więc przemyśliwać nad zorganizowaniem
publicznej loterii. Udało nam się zebrać trzy tysiące trzysta darów, które
nadesłali m.in. Papież, Król, Królowa matka i cały dwór królewski.
Rozprzedano wszystkie bilety (każdy w cenie pół lira). Kiedy odbywało się
publiczne losowanie w Ratuszu Miejskim, wielu próbowało jeszcze kupić
bilety, choćby i za dziesięciokrotną ich cenę.
(W tym miejscu ks. Bosko sugeruje, by osoba, która będzie przepisywała jego
pamiętniki, zamieściła również program i regulamin loterii, ale dokumenty te wydają mi
się suche, biurokratyczne i pozbawione szczególnych wartości).
Wielu zwycięzców zostawiło nawet swe nagrody dla potrzeb kościoła,
co również nam pomogło. Poniesione wydatki były co prawda olbrzymie, ale
na czysto uzyskaliśmy sumę dwudziestu sześciu tysięcy lirów.
17. „Biada Turynowi 26 kwietnia!”
Wybuch prochowni
26 kwietnia 1852 roku, podczas gdy fanty na loterię były wystawione
na widok publiczny, nastąpił wybuch w prochowni znajdującej się niedaleko
cmentarza przy kościele św. Piotra w Okowach. Towarzyszył mu wstrząs
bardzo silny i gwałtowny, zupełnie jak przy trzęsieniu ziemi. Wiele budynków,
zarówno w pobliżu jak i dalej położonych uległo poważnemu uszkodzeniu.
Dwudziestu ośmiu pracowników prochowni zginęło na miejscu. Szkody
- 85 -

9.6 Page 86

▲back to top
byłyby jeszcze większe, gdyby pewien sierżant o nazwisku Sachi, narażając
swe życie, nie przeszkodził rozprzestrzenianiu się ognia na sąsiednią, o wiele
większą prochownię. Gdyby i ona wybuchła, całe miasto mogłoby wtedy lec
w gruzach.
Źle zbudowany dom Oratorium znacznie ucierpiał. Posłowie, chcąc
pomóc nam w wyremontowaniu go, przysłali nam zapomogę w wysokości
trzystu lirów.
Chciałbym opowiedzieć pewien wiążący się z tym fakt, którego
bohaterem był jeden z naszych młodych rzemieślników, Gabriel Fascio. Rok
wcześniej chłopiec ten poważnie się rozchorował i życie jego wisiało na
włosku. Bredząc w silnej gorączce, powtarzał:
Biada Turynowi? Biada Turynowi! Koledzy, którzy czuwali przy nim,
pytali go:
A dlaczego?
Bo grozi mu straszna klęska.
Jaka?
Wielkie trzęsienie ziemi.
A kiedy to ma być?
W przyszłym roku. Biada Turynowi 26 kwietnia.
Co mamy robić?
Modlić się do św. Alojzego, by chronił Oratorium i tych, którzy w
nim mieszkają.
Właśnie wtedy, z inicjatywy chłopców, dodaliśmy do odmawianych
rano i wieczorem modlitw Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo i Chwała Ojcu na cześć
św. Alojzego. I faktycznie, biorąc pod uwagę rozmiary niebezpieczeństwa,
nasz dom ucierpiał stosunkowo niewiele, a nikt z chłopców nie odniósł
najmniejszych obrażeń.
Wiersze i uroczystość konsekracji kościoła
Tymczasem prace na budowie kościoła św. Franciszka Salezego
żwawo posuwały się naprzód i zakończyły się w ciągu jedenastu miesięcy. 20
czerwca 1852 roku nastąpiła konsekracja i uroczystość dla nas jedyna w
swoim rodzaju.
Przy wejściu na dziedziniec wznieśliśmy olbrzymi łuk, a na nim
wypisaliśmy dużymi literami:
Złotymi literami
wypiszemy na każdej ścianie:
«Niech żyje wiecznie ten dzień».
Prof. Józef Blanchi, którego z wdzięcznością wspominam, napisał
muzykę do wierszy, które stały się oficjalnym hymnem tych dni.
Rozbrzmiewały w każdym zakątku domu:
Wpierw słońce z zachodu
powróci na wschód
i rzeka do źródeł swych
wcześniej popłynie,
niż zniknie z pamięci
dzień, który dla nas zawsze
będzie jednym z najpiękniejszych.
Entuzjastycznie recytowano i śpiewano także inny wiersz:
Jak ptak, co z gałęzi na gałąź, skacząc drzewa bezpiecznego szuka,
by uwić wreszcie swe gniazdo
i spokojnie w nim spocząć,
Tak my przez ponad dziesięć lat
gniazda też szukaliśmy
ale wyrokiem Boskiej Opatrzności
nigdzie go nie mogliśmy znaleźć.
Raz więc łąka, a raz ogród,
podwórze, ulica lub pokój,
czasem plac albo dzielnica
Oratorium naszym były.
Ale wreszcie Miłosierny,
spojrzawszy łaskawym okiem,
dziesięć lat poszukiwań
- 86 -

9.7 Page 87

▲back to top
z nawiązką wynagrodził nam.
Wynagrodził... dał nam klasy
i ogródek do zabawy;
i dom jak prawdziwe ognisko
dla dzieci podarował nam57.
musieli już zwracać się do towarzystwa zwanego „robotniczym”, o wyraźnie
antyreligijnym od samego początku charakterze. Później (w 1875 roku)
przerodziło się ono w Konferencję Św. Wincentego a Paulo59, które aż po dziś, tj.
po 1857 rok, nadal funkcjonuje.
Wiele gazet pisało o naszej uroczystości. Po zakończeniu budowy
kościoła, potrzebowaliśmy teraz wszelkiego rodzaju wyposażenia. Znów
przyszło nam w sukurs miłosierdzie mieszkańców. Komandor Józef Dupre
kazał wymalować kaplicę św. Alojzego i kupił marmurowy ołtarz, który do
dziś ją zdobi. Inny dobroczyńca kazał zbudować chór, na którym
umieszczono małe organy, zapewniając muzyczną oprawę nabożeństw dla
młodzieży. Pan Michał Scannagatti zakupił wszystkie potrzebne lichtarze.
Markiz Fasatti kazał zbudować ołtarz Najświętszej Maryi Panny i zakupił do
niego lichtarze z brązu, a potem rzeźbę Madonny. Ks. Cafasso kazał zrobić
kazalnicę. Dr Franciszek Vallauri zapłacił za ołtarz główny, a dzieła
dokończył jego syn – ks. Piotr. I tak, w krótkim czasie, nowy kościół miał już
wszystko, co potrzeba, do prywatnych nabożeństw i do wielkich uroczystości.
Towarzystwo Wzajemnej Pomocy
Pierwszego czerwca tegoż roku zainaugurowało swą działalność
nasze Towarzystwo Wzajemnej Pomocy58, tak że nasi młodzi pracownicy nie
57 Ks. Bosko cytuje w manuskrypcie tylko dwie pierwsze linijki tego wiersza. Uznałem, że
dobrze będzie przytoczyć pięć pierwszych strof z liczącego dwadzieścia dwie zwrotki całego wiersza,
wydrukowanego w całości we Wspomnieniach Biograficznych, t. IV, str. 437-38.
58 Po 1820 r. w Piemoncie powstało w środowisku robotniczym kilka Towarzystw Wzajemnej
Pomocy. Zapisując się do nich, robotnicy mieli wspomagać się nawzajem w trudnościach materialnych i
związanych z chorobą oraz udzielać sobie poparcia przeciw nadużyciom pracodawców. Pierwsze
towarzystwo założyli pracownicy przemysłu drzewnego w roku 1822. Wielu księży zrozumiało, jak
bardzo były potrzebne te stowarzyszenia solidarnościowe i udzieliło im swego poparcia. Należeli do
nich m.in. biskup Bielli od 1839 r., Savony od 1840 i Asti od 1843 roku, mówiąc o tym także w swych
listach duszpasterskich. Jednakże już w kilka lat później turyński ksiądz Leonard Murialdo narzekał:
„Towarzystwa wzajemnej pomocy twierdzą, że chronią młodych pracowników od wpływów
politycznych i że nie przeciwstawiają się religii katolickiej, ale w rzeczywistości szerzą pogardę dla
księży, obojętność dla spraw religii a nawet teorie komunistyczne” (Castellani, Murialdo, t. I,
str. 566). Pozwala to zrozumieć obawy ks. Bosko i jego inicjatywę założenia w 1850 (a nie w 1852, jak
18. Zawalenie się murów w nocy
Ulewa padająca na świeże mury
Nowy kościół św. Franciszka Salezego z zakrystią i dzwonnicą, to było
właśnie to, czego nam było potrzeba na niedzielne nabożeństwa dla
chłopców. Była to zarazem doskonała siedziba dla dziennej i wieczorowej
szkoły. Pozostawał jednak jeszcze jeden problem do rozwiązania: gdzie
umieścić wszystkich tych biednych chłopców, którzy zgłaszali się każdego
dnia z prośbą o przyjęcie ich do internatu? Sprawę pogarszał jeszcze fakt, że
wybuch prochowni, jaki miał miejsce rok wcześniej, poważnie uszkodził dom
kupiony od Pinardiego.
Z uwagi na tę potrzebę, postanowiłem wznieść nowy budynek. Aby
móc nadal korzystać ze starych pomieszczeń, dobudowano skrzydło, które
stanowiło jakby przedłużenie domu Pinardiego (ta część, która ciągnie się od
schodów, znajdujących się dziś w centrum domu aż do pokoików ks. Bosko).
Była już co prawda późna jesień, ale prace posuwały się naprzód
bardzo szybko i wkrótce podciągnęliśmy mury aż po dach. Położono już
błędnie pisze) roku Towarzystwa Wzajemnej Pomocy wśród chłopców z Oratorium. Struktura Towarzystwa
była nader prosta: wspólna kasa, niewielkie indywidualne składki, dowolna wysokość ofiar na rzecz
bezrobotnych lub chorych robotników, którym wypłacano zasiłek w wysokości pięćdziesięciu
centymów na tydzień. Towarzystwo istniało przez osiem lat. W Genui pierwsze Towarzystwo wzajemnej
pomocy założył, wśród katolickich robotników w 1854 roku, Józef Canale, genueńczyk, wychowanek
Oratorium ks. Bosko.
59 Konferencje św. Wincentego, zainicjowane w Turynie w r. 1850, tworzyli dorośli. Na wyraźną
prośbę ks. Bosko w 1856 roku uznano również konferencję złożoną z najstarszych wychowanków
Oratorium, którą określano jako afiliowaną.
- 87 -

9.8 Page 88

▲back to top
belki wspierające go, przybito listwy, obok leżały przygotowane dachówki,
kiedy trzeba było przerwać pracę z powodu gwałtownej ulewy. Lało przez
kilka dni i nocy pod rząd i woda spłukała całą świeżą zaprawę, odsłaniając
gołe ściany z cegieł i kamieni.
Każdy ucieka, ale nie wie dokąd
Było około północy i wszyscy spaliśmy, kiedy rozległ się gwałtowny
hałas, wzmagający się z każdą chwilą. Wszyscy się obudzili i, nie wiedząc, co
się dzieje, przerażeni, owinięci w koce i prześcieradła, wybiegli z sypialni. W
tym zamieszaniu każdy uciekał, nie wiedząc dokąd, ogarnięty jedynie
pragnieniem oddalenia się od tego niebezpiecznego miejsca. Rozgardiasz i
hałas narastał, a wreszcie całe belkowanie dachu, dachówki i ściany zwaliły się
w gruzy.
Nowa budowla opierała się o mały i stary dom, więc istniało
niebezpieczeństwo, że walące się gruzy pogrzebią wszystkich. Ale do żadnego
wypadku nie doszło, nie licząc strasznego łoskotu, który tak nas przeraził.
Rano przybyła komisja inżynierów, przysłana przez Radę Miejską na
wizję lokalną. Kawaler Gabetti, widząc wysoki słup, wyrwany z podstawy i
zwisający nad sypialnią, krzyknął:
– Podziękujcie Najświętszej Maryi Pannie Pocieszenia. Ten słup tylko
cudem się trzyma. Gdyby runął, przywaliłby pod gruzami ks. Bosko i
trzydziestu chłopców, którzy spali w sypialni piętro niżej.
Prace obciążały przedsiębiorstwo budowlane, i najwięcej stracił na
tym mistrz. Nasze szkody oszacowano na dziesięć tysięcy. Zdarzyło się to 2
grudnia 1852 roku.
Wśród tylu smutnych wypadków, które towarzyszą życiu ludzkiemu,
zawsze jednak ręka Boga zmniejsza nasze nieszczęścia. Gdyby ściany zawaliły
się o dwie godziny wcześniej, pogrzebałyby uczniów ze szkoły wieczorowej,
w której lekcje kończyły się o dziesiątej i chłopcy, po wyjściu, bawili się
zwykle jeszcze przez ponad pół godziny pod sklepieniem wznoszonego
budynku. Było ich ponad trzystu. Nieszczęście zdarzyło się, gdy już sobie
poszli.
Co teraz robić?
Była już zbyt późna jesień, by kończyć lub od początku zacząć prace.
Jak rozwiązać sytuację? Jak pomieścić tylu chłopców w małym i na wpół
rozwalonym domu?
Z potrzeby uczyniliśmy cnotę. Wzmocniliśmy mury starej kaplicy –
szopy i przekształciliśmy ją w sypialnię. Lekcje przenieśliśmy do nowego
kościoła, który zaczął w związku z tym funkcjonować jako kościół w dni
świąteczne i jako szkoła w ciągu tygodnia.
W tym samym roku wzniesiono dzwonnicę stojącą obok kościoła św.
Franciszka Salezego. Pan Michał Scannagatti, nasz dobroczyńca, podarował
nam wszystkie lichtarze na główny ołtarz, które po dziś są jedną z
najpiękniejszych ozdób kościoła.
19. Rok 1853. Rodzą się „Lektury Katolickie”60
Sześćdziesięciu pięciu chłopców i wielu dobroczyńców
Gdy tylko pogoda na to pozwoliła, znów ruszyły prace przy budowie,
a że szybko posuwały się do przodu, w październiku budynek był już gotowy.
Nowe pomieszczenia były nam tak pilnie potrzebne, że w mig je zajęliśmy. Ja
jako pierwszy zająłem sobie pokój, który dzięki Bogu zajmuję do dziś.
Mogliśmy również wyznaczyć ostateczne i odpowiednie pomieszczenie na
refektarz, sypialnię, szkołę. Podnieśliśmy liczbę chłopców do sześćdziesięciu
pięciu.
Nadal pomagało nam wielu dobroczyńców. Kawaler Józef Dupre
kazał ozdobić ołtarz i pokryć sztukaterią ściany Kaplicy św. Alojzego oraz
60 W ostatniej części rękopisu ks. Bosko nie numeruje już rozdziałów, opatruje je tylko niekiedy
tytułami. Uznałem za stosowne kontynuowanie numeracji.
- 88 -

9.9 Page 89

▲back to top
dostarczył do tej samej kaplicy marmurową balustradę. Markiz Dominik
Frassati podarował nam lichtarze z pozłacanego brązu i małą balustradę do
ołtarza Najświętszej Maryi Panny. Hrabia Cays, nasz wspaniały dobroczyńca,
wybrany po raz drugi na honorowego przełożonego Towarzystwa św. Alojzego,
uregulował za nas stary, wynoszący tysiąc dwieście lirów dług u piekarza,
który groził, że przestanie nam dostarczać chleb, oraz kupił dzwon dla naszej
dzwonnicy. Ten dzwon stał się okazją do małej uroczystości. Ks. Gattino,
nasz proboszcz, przyszedł go pobłogosławić i wygłosił również krótkie
kazanie do przybyłych z miasta ludzi. Po nabożeństwie przedstawiono
komedię, która wprawiła wszystkich w dobry humor. Wspomniany
poprzednio hrabia Cays podarował nam w tym samym roku baldachim (na
procesje z Najświętszym Sakramentem) wraz z innymi cennymi sprzętami do
kościoła.
Czas na spotkanie z Bogiem
Nareszcie więc kościół św. Franciszka Salezego miał najpotrzebniejsze
rzeczy do odprawiania nabożeństw. Dzięki temu mogliśmy zrealizować
pragnienie, które od dawna nosiliśmy w sercu: przeprowadzić 40-godzinne
nabożeństwo (uroczyste wystawienie Najśw. Sakramentu na 48 godzin, któremu
towarzyszy czytanie Słowa Bożego, kazania, adoracja). Nie było co prawda wielkich
dekoracji, ale wierni wspaniale dopisali. By dać wszystkim możliwość
spotkania się z Bogiem, po czterdziestówce zorganizowaliśmy tydzień kazań i
spowiedzi. Ludzi, którzy w tym czasie przyszli się wyspowiadać, było
naprawdę mnóstwo. Zachęceni duchowym sukcesem tej inicjatywy, również
w
latach
następnych
kontynuowaliśmy
organizowanie
Czterdziestogodzinnego nabożeństwa oraz dni kazań i spowiedzi. Zawsze
uczestniczyło w nich bardzo dużo ludzi.
Żydzi i protestanci zaczynają propagandę
równouprawnieniu, Żydzi i protestanci otrzymali od rządu tylko swobodę
wyznania, a nie prawo szkodzenia religii katolickiej. Ale protestanci byli
innego zdania. W ramach kampanii propagującej ich wiarę zaczęli wydawać
trzy dzienniki (Dobrą Nowinę, Światło Ewangeliczne i Notariusza Piemonckiego)
oraz wiele książek o Biblii i na inne tematy. Stosowali również wiele
konkretnych a chwytliwych środków: organizowali miejsca pracy, pomoc
finansową, ofiarowali ubrania i żywność dla tych, co uczęszczali do ich
szkoły, na ich wykłady i do ich świątyń.
Rząd wiedział o tym, ale nie interweniował, a jego milczenie chroniło
protestantów. Protestanci poza tym dysponowali pokaźnymi środkami
finansowymi i byli przygotowani do masowej kampanii propagandowej.
Katolicy natomiast, pokładając ufność w prawach obywatelskich, które ich do
tej pory chroniły i broniły, mieli tylko parę gazet i niektóre dzieła kulturalne.
Żadnego czasopisma, żadnej książki przeznaczonej dla prostego człowieka.
Ks. Bosko zaczyna swą batalię
Pchnięty koniecznością, zacząłem w tych miesiącach pisać parę
schematycznych stron o Kościele katolickim, a potem ulotki zatytułowane
Pamiątki dla Katolików. Rozdawałem je młodzieży i dorosłym, zwłaszcza
podczas dni skupienia i misji ludowych. Te książeczki i ulotki pochłaniano
chciwie i wkrótce zaczęły się rozchodzić tysiącami.
Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że należy znaleźć jakiś popularny
środek, który by rozpowszechnił w dostępnej formie podstawowe prawdy
religii katolickiej. Oddałem zatem do druku książeczkę zatytułowaną
Ostrzeżenie dla Katolików61, która miała na celu uchronienie katolików przed
protestanckimi pułapkami. Książeczka rozchodziła się błyskawicznie: w ciągu
dwóch lat ponad dwieście tysięcy egzemplarzy. Jej sukces sprawił
przyjemność dobrym, ale napełnił wściekłością protestantów, którzy myśleli,
że nie mają konkurencji w propagandzie religijnej.
W marcu tego samego roku zaczęliśmy comiesięczną publikację
Lektur katolickich. W 1847 roku, gdy ogłoszono równouprawnienie Żydów i
protestantów, stało się koniecznością dostarczenie ludziom, a zwłaszcza
młodzieży, jakiegoś duchowego środka obrony. Wydawało się, że dzięki
61 Była to trzydziestodwustronicowa książeczka, która rozwijała sześć punktów: 1. Ogólna idea
religii. 2. Tylko jedna jest prawdziwa religia. 3. Kościoły heretyckie nie mają charakteru boskiego. 4. W
kościołach heretyckich nie ma Kościoła Jezusa Chrystusa. 5. Odpowiedź dla protestantów, gdy mówią,
że wierzą w Chrystusa i Ewangelię, a więc są prawdziwym Kościołem. 6. Protestanci przyznają, że
katolicy są w prawdziwym Kościele.
- 89 -

9.10 Page 90

▲back to top
„Nie postawię pod tym swojego podpisu”
Byłem coraz bardziej przeświadczony o pilnej potrzebie
przygotowania i publikacji książek dla ludu i opracowałem projekt Lektur
Katolickich62. Po przygotowaniu pierwszych zeszytów, chciałem je natychmiast
opublikować, ale wynikła trudność, o której nie myślałem i której nie
przewidywałem. Żaden biskup nie chciał trzymać do chrztu tej inicjatywy.
Biskupi z Vercelli, Bielli, i Casale odmówili, twierdząc, że jest rzeczą
niebezpieczną występowanie w otwartym polu przeciw protestantom.
Arcybiskup Mons. Fransoni, przebywający w tym czasie w Lyonie, aprobował
i popierał inicjatywę, ale nikt nie chciał się podpisać pod nią jako „cenzor ze
strony Kościoła”. Na żądanie Arcybiskupa tylko kanonik Józef Zappata,
Wikariusz generalny, przeczytał i poprawił połowę pierwszego zeszytu.
Potem zwrócił mi rękopis ze słowami.
Niech ksiądz zabierze z powrotem swoją pracę. Nie czuję się na
siłach postawić pod tym swojego podpisu. Zamordowanie Ximenesa i Palmy
są zbyt świeże. (Opat Ximenes, redaktor katolickiego dziennika Sztandar,
został zamordowany. Również piszącego do tej gazety mons. Palma zabito ze
strzelby w pokojach Quirinale – pałacu Papieża. Obydwu zbrodni dokonano
w 1848 roku). Ksiądz wyzywa wrogów, atakuje ich frontalnie.
W porozumieniu z Wikariuszem generalnym przedstawiłem całą
sprawę Arcybiskupowi. W odpowiedzi dostałem list, który miałem zawieźć
mons. Moreno, biskupowi Ivrei. Arcybiskup prosił w nim biskupa, by wziął
pod opiekę Lektury Katolickie, został ich cenzorem i by stanął na ich czele.
Mons. Moreno chętnie się zgodził. Oddelegował adwokata Pinoli, swego
Wikariusza generalnego, do wydania Imprimatur, ale publicznie się pod
Lekturami nie podpisał.
Wspólnie opracowaliśmy program i 1 marca 1853 roku wyszedł
pierwszy zeszyt Katolika dobrze zorientowanego w swojej religii63.
62 Ostateczny program tej serii wydawniczej został potem opracowany wspólnie z mons.
Moreno. Zawierał dwa zasadnicze punkty: 1. Styl książki ma być prosty i pisany ludowym językiem, a
treścią jej tematy związane wyłącznie z religią katolicką. 2. Co miesiąc będzie się ukazywała broszura
licząca sto do stu ośmiu stron. Roczny abonament będzie wynosił, 1,80 lira.
63 Od marca do sierpnia wyszło sześć kolejnych zeszytów, które zaraz potem ks. Bosko wydał
w jednym czterysta pięćdziesiąt dwustronicowym tomie. Był to popularny traktat o prawdziwej religii.
20. Rok 1854. Bezpośrednia konfrontacja z
protestantami
„Kolejno przychodzili na Valdocco, by ze mną dyskutować”
Lektury Katolickie zyskały olbrzymią popularność i zdobyły szerokie
kręgi czytelników, ale rozzłościło to protestantów. Próbowali zwalczać je,
wydając Lektury Ewangeliczne, ale nie miały one czytelników. Wtedy przeszli do
wszelkiego rodzaju aktów na biednego ks. Bosko. Kolejno przychodzili na
Valdocco, by ze mną dyskutować, przekonani, że nikt nie oprze się ich
argumentacji. Ich zdaniem katoliccy księża byli łatwowierni i dwoma słowami
można swobodnie ich było zapędzić w kozi róg.
Czasami przychodzili pojedynczo, czasami parami lub w grupkach. Ja
zawsze ich wysłuchiwałem, a ponieważ nie potrafili udzielić odpowiedzi na
moje kłopotliwe pytania, odsyłałem ich do ich ministrów po odpowiedź.
Przychodzili Amedeusz Bert, Meille, ewangelista Pugno i wielu
innych. Próbowali nakłonić mnie do milczenia i do wstrzymania publikacji
naszych książeczek, ale nic nie wskórali. To podsyciło tylko ich złość. Sądzę,
że powinienem przytoczyć tu parę faktów.
„Niech ksiądz zostawi „Lektury Katolickie”
Którejś majowej niedzieli wieczorem zaanonsowano mi dwóch
panów, którzy chcieli ze mną rozmawiać. Weszli i długo prawili mi różne
komplementy. Potem jeden zaczął mówić:
Pan, panie teologu, otrzymał od natury wielki dar: dar mówienia w
sposób dostępny i zrozumiały dla ludu. Powinien pan wykorzystać ten cenny
dar na rzeczy pożyteczne dla ludzkości i oddać się w służbę nauce, sztuce i
handlowi.
Cały mój czas pochłaniają Lektury Katolickie, którym chcę
poświęcić wszystkie moje siły.
- 90 -

10 Pages 91-100

▲back to top

10.1 Page 91

▲back to top
Byłoby znacznie lepiej, gdyby napisał pan jakąś dobrą książkę dla
młodzieży: podręcznik historii starożytnej, traktat z geografii, fizyki czy
geometrii.
A dlaczego, zdaniem panów, nie powinienem zajmować się
Lekturami Katolickimi.
Bo to oklepane tematy.
Faktycznie, były już omawiane w rozprawach naukowych, ale nigdy
dotąd w formie popularyzatorskiej. I właśnie to mają na celu Lektury
Katolickie.
Ale to nie przynosi panu żadnych korzyści materialnych. Gdyby
natomiast pan zabrał się do pisania takich książek, jak to sugerowaliśmy,
zyskałby pokaźną sumę, którą można by wykorzystać na rzecz tego
wspaniałego instytutu, jaki Opatrzność panu powierzyła. Możemy nawet już
teraz dać niezły zadatek (i podali mi cztery tysiąclirowe banknoty). I
zapewniamy, że nie będzie to ostatni dar z naszej strony. Przyniesiemy więcej.
Dlaczego panowie chcą dać mi tyle pieniędzy?
By zachęcić pana do pisania dzieł, jakie zasugerowaliśmy i by
wesprzeć pana wspaniałe Oratorium.
Wybaczcie mi, panowie, jeśli nie przyjmę waszych pieniędzy. Nie
będę pisał żadnej innej książki i nadal będę pracował nad Lekturami
Katolickimi.
Ależ to bezużyteczna praca.
Jeśli naprawdę jest bezużyteczna, to po co się tak martwić? Po co
wydawać tyle pieniędzy, by skłonić mnie do zaprzestania jej?
„Czy wychodząc z domu jest pan pewien, że wróci?”
Niech się pan dobrze zastanowi nad tym, co pan robi. Odmawiając,
szkodzi pan swemu dziełu i naraża się na konsekwencje i niebezpieczeństwa...
Doskonale rozumiem, panowie, co mi chcecie powiedzieć.
Ale powtarzam jasno i wyraźnie, że kiedy jestem po słusznej stronie
nie boję się nikogo. Zostając księdzem, poświęciłem się sprawie Kościoła i
biednych ludzi, i dalej zamierzam działać w tym samym kierunku m.in. pisząc
i publikując Lektury Katolickie.
Źle pan robi – powiedzieli z pogróżką w głosie i wstali. –Źle pan
robi, obrażając nas. Czy wychodząc z domu, jest pan pewien, że wróci?
Nie znacie, panowie, katolickich księży. Póki żyją, pracują, by
spełniać swój obowiązek. Gdyby z tego powodu mieli umrzeć, byłoby to dla
nich największym szczęściem i najwyższą chwałą.
W tym momencie byli już tak rozeźleni, iż zacząłem się obawiać, że
przejdą do rękoczynów. Wstałem więc, postawiłem krzesło między nimi a
sobą i dodałem:
Gdybym chciał użyć siły, nie obawiałbym się żadnego z was. Ale siłą
księży jest cierpliwość i wybaczenie. Proszę stąd iść.
Otworzyłem drzwi pokoju:
Buzzetti – powiedziałem – odprowadź tych panów do furt ki, bo
mogą nie trafić.
Byli zmieszani. Wymamrotali:
Zobaczymy się jeszcze w odpowiedniejszej chwili.
Wyszli czerwoni ze złości. Parę gazet podało ten fakt do wiadomości,
a Harmonia obszernie go opisała.
21. Głupi spiskowcy „Pod Złotym Sercem”
Zatrute wino
Wydawało się zupełnie, jakby istniał przeciw mnie jakiś spisek uknuty
przez protestantów lub przez masonerię. Opowiem pokrótce inne zdarzenia.
Któregoś wieczoru, podczas lekcji, przyszło dwóch mężczyzn z
pilnym wezwaniem do mnie: w winiarni Pod Złotym Sercem był umierający.
Udałem się tam natychmiast, ale poprosiłem kilku starszych chłopców, by
poszli ze mną.
Nie warto trudzić wychowanków księdza – odpowiedzieli mi
mężczyźni. – My księdza zaprowadzimy do chorego, a potem odprowadzimy
- 91 -

10.2 Page 92

▲back to top
do domu, a chory prawdopodobnie nie byłby zadowolony z obecności
obcych.
Nie martwcie się o to – odrzekłem. – Przejdą się przy okazji i
zostaną na schodach, podczas gdy ja będą spowiadał chorego.
Gdy doszliśmy do domu, w którym była winiarnia, powiedzieli mi:
Niech ksiądz wejdzie na chwilę i odpocznie, a my tymczasem
uprzedzimy chorego o przybyciu księdza.
Zaprowadzili mnie do sali na parterze, gdzie spora kompania, już po
kolacji, jadła kasztany. Przyjęli mnie gestami i słowami podziwu i zaprosili na
kasztany. Odmówiłem, mówiąc, że jestem dopiero co po kolacji.
No to niech ksiądz wypije przynajmniej z nami kieliszek wina –
nalegali. – Spodoba się księdzu, jest z rejonu Asti.
Dziękuję, ale nie mogę. Nigdy nie piję poza posiłkami, bo to mi
szkodzi.
Łyczek jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Oczywiście nie dałbym tego kieliszka żadnemu z chłopców, ale
odegrałem całą komedię, żeby nie dać w siebie wmusić tego zatrutego wina.
Zaprowadzono mnie potem na piętro, gdzie zobaczyłem leżącego w
łóżku nie chorego, a tego samego łotra, który po mnie przyszedł.
Wysłuchawszy moich pytań, wybuchnął głośnym śmiechem i powiedział:
Wyspowiadam się jutro rano. Wróciliśmy do domu.
Pewna znajoma osoba przeprowadziła małe śledztwo w tej sprawie i
powiedziała mi, że ci ludzie mieli dostać od jakiegoś człowieka dobrą kolację,
o ile zmuszą mnie do wypicia wina, jakie dla mnie przygotował.
22. „Chcieli mnie zabić”
„Musi ksiądz wypić, po dobroci lub siłą”
Sto sześćdziesiąt lirów za zabicie ks. Bosko
Nalewali wszystkim, ale gdy przyszła kolej na mnie, jeden poszedł po
inną butelkę. Było oczywiste, że coś knują, ale wziąłem kieliszek,
powiedziałem: na zdrowie, po czym, zamiast wypić, odstawiłem go na stół.
Niech ksiądz tego nie robi, będzie nam przykro, – rzekł jeden.
To zniewaga – dodał inny. – Nie może ksiądz odmówić.
Ale ja nie mam ochoty pić.
Musi ksiądz wypić za wszelką cenę.
I to powiedziawszy, chwycił mnie za lewą rękę, a drugi za prawą.
Nie możemy tolerować takiej zniewagi. Musi ksiądz wypić, po
dobroci lub siłą.
Jeżeli tak koniecznie chcecie, żebym wypił, puśćcie mi przynajmniej
ręce. A ponieważ nie mogę pić, dam to wino jednemu z chłopców, który
wypije zamiast mnie.
Mówiąc te słowa, dałem porządnego susa w stronę drzwi, otworzyłem
je i poprosiłem moich chłopców do środka.
Nie trzeba. Pójdziemy uprzedzić chorego. Ale niech ksiądz powie
tym młodzieńcom, żeby zaczekali na schodach.
Zamachy, o których opowiem, wydają się bajkami, ale niestety są
smutną prawdą, na co mam zresztą wielu świadków. Oto jeszcze jedna i
dziwniejsza opowieść.
Pewnego sierpniowego wieczoru, o szóstej po południu, stałem przy
furtce Oratorium w otoczeniu chłopców, gdy usłyszeliśmy krzyk:
Morderca! Morderca!
Człowiek, którego doskonale znałem i któremu wyświadczyłem wiele
dobrego, biegł w moim kierunku, bez marynarki, potrząsając długim nożem.
Krzyczał:
Chcę księdza Bosko! Chcę księdza Bosko!
Wszyscy rzucili się do ucieczki. W zamieszaniu napastnik pomylił się i
pobiegł za klerykiem, który tak samo jak ja nosił czarną sutannę. Gdy
spostrzegł swój błąd, odwrócił się wściekły, szukając mnie, ja jednak miałem
już czas uciec po schodach domu Pinardiego. Ledwie zdążyłem zatrzasnąć
furtkę, która służyła za drzwi, gdy dobiegł do niej. Zaczął walić w pręty i
gryźć je, krzycząc cały czas jak oszalały. Wszystko na próżno: ja już byłem w
bezpiecznym miejscu. Moi chłopcy chcieli rzucić się razem na nieszczęśnika i
- 92 -

10.3 Page 93

▲back to top
rozszarpać go, ale zawołałem, żeby go zostawili w spokoju i usłuchali mnie.
Posłałem paru, by zawiadomili siły bezpieczeństwa, kwesturę i policję, ale
nikt nie przyszedł. Dopiero o 21.30 zjawili się wreszcie dwaj policjanci, którzy
złapali łobuza i zaprowadzili do kwestury.
Następnego dnia, kwestor przysłał policjanta z zapytaniem, czy
wybaczam temu nieszczęśnikowi. Odpowiedziałem, że wybaczam jak zawsze,
ale też w imieniu prawa, proszę władzę o lepszą ochronę obywateli i ich
mieszkań. Wyda się niewiarygodne, ale następnego dnia o tej samej
godzinie, ten łotr znów na mnie czekał niedaleko domu.
Pewien mój przyjaciel, widząc, że władza nie ma zamiaru mnie bronić,
poszedł porozmawiać z nieszczęśnikiem i usłyszał:
Zapłacono mi. Dajcie mi tyle samo, ile dają ci, co mi to zlecili, a
zostawię księdza Bosko w spokoju.
Otrzymał osiemdziesiąt lirów zaległego czynszu i drugie tyle na
następny miesiąc i ta żałosna komedia skończyła się. Wkrótce jednak zaczęła
się następna, o której teraz opowiem.
Grad ciosów w ciemności
W około miesiąc później, w pewien niedzielny wieczór, wezwano
mnie pilnie do domu Sardiego, niedaleko Schroniska. Trzeba było
wyspowiadać umierającą chorą. Mając się na baczności po poprzednich
historiach, poprosiłem kilku najstarszych chłopców, by mi towarzyszyli.
Człowiek, który po mnie przyszedł, mówił co prawda:–
Nie trzeba, my księdza odprowadzimy. Niech się chłopcy lepiej
pobawią.
Ale te słowa tylko jeszcze bardziej mnie zaniepokoiły. Paru chłopców
zostawiłem u podnóża schodów, zaś Józef Buzzetti i Jacek Arnaud poszli ze
mną na piętro i zatrzymali się na podeście, o parę kroków od pokoju, w
którym leżała chora.
Wszedłem i zobaczyłem ciężko dyszącą, jakby mającą zaraz wydać
ostatnie tchnienie, kobietę. Poprosiłem obecnych w pokoju czterech
mężczyzn o opuszczenie go, bym mógł rozpocząć spowiedź.
Zanim się wyspowiadam – wrzasnęła stara – chcę, żeby ten łotr
przeprosił mnie za oszczerstwa, jakie o mnie rozpowiadał.
Nie! – odpowiedział jeden z obecnych.
Cisza! – wykrzyknął inny, wstając. Inni też się podnieśli i zaczęła się
gwałtowna kłótnia..
Tak... nie... poderżnę ci gardło... uduszę cię – słychać było dokoła
oraz zmieszane z tymi słowami straszne przekleństwa i złorzeczenia. Wśród
tego potoku diabelskich słów zgasło światło. Hałas nie ustał, a na mą głowę
posypał się grad ciosów kijem. W mig pojąłem pułapkę: chcieli mnie zabić.
Nie miałem czasu na myślenie ani na zastanowienie się. Chwyciłem krzesło,
zasłoniłem nim głowę przed ciosami i rzuciłem się w stronę drzwi. Uderzenia
kijów bębniły o krzesło.
Wyszedłem z tego diabelskiego domu, rzuciłem się między moich
chłopców, którzy zaniepokojeni hałasami i wrzaskami próbowali właśnie
wyważyć drzwi. Nie odniosłem poważnych obrażeń, tylko jeden cios trafił
mnie w kciuk lewej ręki, którą ściskałem oparcie krzesła i oderwał mi
paznokieć z kawałkiem ciała. Do dziś mam jeszcze po tym bliznę, ale
najgorsze było przerażenie.
Nigdy nie dowiedziałem się, jaka była prawdziwa przyczyna tych
zamachów, ale myślę, że miały one na celu to, bym – jak to oni mówili –
przestał obrzucać oszczerstwami protestantów.
23. Szarik
„Gdy zobaczyłem obok dużego psa”
Pies Szarik stał się przedmiotem wielu dyskusji i różnych
przypuszczeń. Niemało spośród was go widziało, i głaskało64. Zostawiając na
boku dziwne historie opowiadane o tym psie, przedstawię to, co jest samą
prawdą.
64 Te ostatnie strony napisał ks. Bosko po 1875 roku. Niektórzy z wychowanków Oratorium,
którzy widzieli i głaskali Szarika, zostali Salezjanami, jak Michał Rua i Józef Buzzetti.
- 93 -

10.4 Page 94

▲back to top
Częste, brzydkie kawały, których stałem się obiektem, przemawiały za
tym, bym raczej nie chodził sam do Turynu. W tych czasach szpital
psychiatryczny był ostatnim budynkiem miejskim i, idąc stamtąd w stronę
Oratorium, trzeba było przejść duży odcinek drogi przez porośnięte
zaroślami i akacjami pustkowie.
Pewnego późnego wieczoru, już po zmroku, wracałem samiuteńki do
domu, trochę z duszą na ramieniu, gdy zobaczyłem obok dużego psa,
którego widok w pierwszej chwili mnie przestraszył. Nie warczał jednak na
mnie, a nawet okazywał mi radość, jakbym był jego panem. Zawarliśmy
przyjaźń i psisko odprowadziło mnie aż do Oratorium. To samo powtórzyło
się jeszcze wielokrotnie. Mogę stwierdzić, że Szarik pomógł mi wiele razy w
nadzwyczajny sposób. Przedstawię kilka faktów.
Pod koniec listopada 1854 roku, w mglisty i deszczowy wieczór,
wracałem sam z miasta. By nie iść przez pustkowie, wybrałem drogę, która
prowadzi od Sanktuarium Matki Boskiej Pocieszenia do Cottolengo. W
pewnej chwili zauważyłem, że w niewielkiej odległości za mną idzie dwóch
mężczyzn. Przyspieszali lub zwalniali kroku za każdym razem, gdy
zaczynałem iść szybciej lub wolniej. Spróbowałem przejść na drugą stronę, by
uniknąć spotkania z nimi, ale szybko wyprzedzili mnie. Chciałem wrócić, ale
było za późno: doskoczyli do mnie w dwóch susach i w ciszy zarzucili mi na
głowę płaszcz. Próbowałem się z niego wyplątać, ale na próżno. Jeden z
mężczyzn usiłował mi zatkać usta chusteczką. Chciałem krzyczeć, ale nie
mogłem. I w tym momencie pojawił się Szarik. Ujadając wściekle, rzucił się z
pazurami na twarz jednego, a potem drugiego chwycił zębami. Teraz
napastnicy musieli zająć się psem.
Niech pan zawoła tego psa! – zawołali drżąc.
Zawołam, jeśli zostawicie mnie w spokoju.
Niech pan go natychmiast zawoła! – błagali.
Szarik dalej ujadał jak wściekły wilk. Mężczyźni umknęli chyłkiem, a
Szarik, idąc cały czas przy nodze, odprowadził mnie aż do Cottolengo.
Otrząsnąłem się ze strachu i z przyjemnością wypiłem napój, którym mnisi z
Cottolengo mnie miłosiernie poczęstowali. Po czym, już z eskortą, wróciłem
do domu.
„Nie róbcie mu krzywdy. To pies ks. Bosko”
Co wieczór, gdy wracałem sam, ledwie wchodziłem między drzewa,
wtedy niespodziewanie zjawiał się Szarik. Któregoś wieczoru wszedł za mną
na podwórko i stał się bohaterem długiej sceny. Ktoś chciał odpędzić go
kijem, inni obrzucić kamieniami, ale Józef Buzzetti zawołał:
Nie róbcie mu krzywdy. To pies ks. Bosko.
Wtedy zaczęli go głaskać i bawić się z nim, a potem zaprowadzili do
mnie. Byłem w refektarzu i jadłem kolację z paroma księżmi i matką.
Wszyscy spojrzeli na niego i osłupieli.
Nie obawiajcie się, to mój Szarik. Wpuśćcie go!
Pies obszedłszy naokoło stół, przyszedł do mnie, machając ogonem.
Pogłaskałem go i dałem mu zupy i chleba, ale nie chciał jeść.
To czego chcesz? – wyszeptałem. Poruszał uszami i pomachał
ogonem.
Jeśli nie chcesz jeść, to odejdź w pokoju – powiedziałem.
Szarik, wciąż radosny, oparł łeb na obrusie, jakby chciał mi coś
powiedzieć i życzyć mi dobrej nocy, potem pozwolił się wyprowadzić
chłopcom, zaskoczonym i ucieszonym. Tego wieczoru przywiózł mnie do
domu powozem pewien przyjaciel.
Szarika już nie było
Ostatni raz widziałem Szarika w 1866 roku, po drodze z Morialdo do
Moncucco, do domu przyjaciela, Alojzego Moglia. Proboszcz z Buttigliery
odprowadził mnie kawałek i tak noc zaskoczyła mnie w połowie drogi.
Gdyby był tu ze mną Szarik – powiedziałem w duchu – było by mi
znacznie raźniej.
Zaraz potem wdrapałem się na stromo położoną łąkę, by nacieszyć
oczy ostatnimi połyskami światła. W tej chwili Szarik wybiegł mi radośnie
naprzeciw i odprowadził mnie przez resztę drogi, tj. trzy kilometry.
Gdy dotarłem do domu Moglii, gdzie mnie już oczekiwano,
gospodarze, ujrzawszy psa, poprosili mnie, bym przeszedł z tyłu domu, żeby
Szarik nie pogryzł się z dwoma psami, znajdującymi się na podwórzu.
Rozszarpałyby się nawzajem – powiedział Alojzy Moglia.
- 94 -

10.5 Page 95

▲back to top
Długo rozmawialiśmy z całą rodziną, potem poszliśmy na kolację,
zostawiając Szarika w kącie. Gdy skończyliśmy jeść, Alojzy rzekł:
Trzeba coś zanieść do jedzenia Szarikowi.
Wzięliśmy trochę jedzenia i zanieśliśmy psu. Szukaliśmy go w każdym
kącie, ale zniknął. Wszyscy bardzo się zdziwili, bo drzwi i okna były
zamknięte, a i podwórzowe psy nie dały znaku, że poczuły, jak wychodził.
Szukaliśmy także w pokojach na piętrze, ale nikt go nie znalazł.
Było to ostatnie spotkanie z Szarikiem, psem, który stał się
przedmiotem tylu dociekań i dyskusji. Nigdy nie dowiedziałem się, kto był
jego panem. Wiem tylko, że w wielu niebezpieczeństwach ten pies był dla
mnie opatrznościową opieką65.
„Wspomnienia Oratorium”
(fragmenty z opracowania Franciszka Desramaut)
W roku akademickim 1961/62 historyk salezjański Franciszek
Desramaut opublikował swą pracę doktorską I tomu nt. „Wspomnień
Biograficznych” ks. Bosko. Poświęcił w niej dwadzieścia stronic (115–134)
analizie „Wspomnień Oratorium”. Moim zdaniem jest to do dziś najlepsze
studium tej książki ks. Bosko. Poniżej przytaczam w moim tłumaczeniu pierwszą
jego część (str. 115–124) i ostatnią stronę, opuszczając przebogate przypisy oraz
długą i drobiazgową analizę chronologii.
Rękopis „Wspomnień Oratorium”
Wspomnienia Oratorium (...) opublikował w 1946 roku ks. Ceria.
Aż do tego dnia, zgodnie z wolą ks. Bosko, który zastrzegł, że jego
pisma przeznaczone są tylko dla Salezjanów i zakazał im „publikowania
ich zarówno przed jak i po mojej śmierci”, spoczywały one w
Archiwum na Valdocco.
Do dziś można się zapoznać z dwiema ich postaciami: pierwszą,
spisaną w całości ręką ks. Bosko (trzy grube zeszyty formatu 295 na
204 mm, liczące w sumie 180 stron) i drugą, stanowiącą kopię
poprzedniej, sporządzonej przez jego sekretarza, ks. Berto (sześć
zeszytów w wymiarach 295 na 204 mm). Ta druga seria zeszytów
została na pewno sprawdzona i opatrzona przypisami przez ks. Bosko
aż do 143 strony (początek XII rozdziału trzeciego dziesięciolecia,
któremu ks. Bosko nadał tytuł Święta narodowe).
65 Myśl o tym, by wyjaśnić, skąd się wziął ten pies, kilkakrotnie nawiedzała ks. Bosko, ale nie
dowiedział się niczego. W1872 r. baronowa Azelia Fassati zapytała go, co myśli o tym psie, a ks. Bosko
odpowiedział z uśmiechem: „ Gdybym powiedział, że to anioł, wzbudziłoby to śmiech. Ale nie mogę
też powiedzieć, by był to zwykły pies”.
Data redakcji
Można ustalić przybliżoną datę powstania oryginału i kopii
Wspomnień (…). Analiza manuskryptu pozwala stwierdzić bez ryzyka
popełnienia większego błędu, że rękopis Wspomnień został napisany w
- 95 -

10.6 Page 96

▲back to top
latach 1873–75 od str. 29 (pierwsze spotkanie z Comollo) do str. 158 (budowa
kościoła św. Franciszka Salezego (...). Końcowe dwadzieścia dwie strony
rękopisu zredagował ks. Bosko w 1882 roku, kiedy to ks. Bonetti
zużytkował je przede wszystkim do Dziejów Oratorium.
Kopię (jak wynika z przypisu na ostatniej stronie) ukończono przed
1913 rokiem, ale większą jej część sporządzono ok. 35 lat wcześniej.
„Jeśli chodzi o sprawdzenie kopii, to biorąc pod uwagę dwukrotną
wzmiankę o roku 1878, jest oczywiste, że ks. Bosko nie zajął się nią
przed tym rokiem; nic dokładniejszego na ten temat nie da się
powiedzieć” (Wstęp, str. 6) (...).
Powstanie zeszytów
Sam ks. Bosko wyjaśnia nam we Wstępie, skąd wziął się pomysł
napisania Wspomnień. Uzupełniające wiadomości podaje ks. Lemoyne.
W 1858 roku Pius IX zasugerował ks. Bosko, by spisał niezwykłe
początki swego dzieła. Świątobliwy człowiek wahał się jednak przez
skromność. W 1867 roku, po rozmowie przytoczonej z ks. Lemoyne w
VIII tomie Wspomnień Biograficznych, papież powrócił do tej propozycji,
zapewniając rozmówcę, że on sam „nie może w pełni pojąć”
olbrzymiego dobra, płynącego stąd dla jego synów, i kazał mu zabrać
się do dzieła: „A więc, skoro tak się sprawa przedstawia, nie tylko
księdzu to radzę, ale nakazuję. Niech ksiądz odłoży wszystko, jeśli
inaczej nie można, ale pisze. Ksiądz nie może nawet pojąć olbrzymiego
dobra, jakie będzie płynąć z tego dla jego synów, gdy dowiedzą się o
pewnych rzeczach (Wspomnienia VIII, str. 587).
Duża część rękopisu, w której założyciel opowiada swe
wspomnienia, powstała w latach 1873–75, a więc wtedy, gdy starał się
uzyskać w Rzymie ostateczną aprobatę dla swego dzieła; gdy wreszcie,
3 IV 1874 roku, po wielu wersjach Konstytucji odrzuconych przez
Stolicę Apostolską, aprobata ta nadeszła; gdy przygotowywał pierwszą
wyprawę misyjną do Ameryki Południowej (która wyruszyła 11
listopada 1875); gdy zakładał w Nicei pierwszy poza Włochami dom
salezjański (listopad 1875) i układał nowe projekty regulaminu
przyszłego Pobożnego Związku Pomocników, uznanego w 1876 r.
Mądrość nakazywała księdzu Bosko wzmacniać na wszelkie sposoby
dzieło, które tak szybko, może nawet za szybko, się rozrastało.
Spisywane w tej sytuacji Wspomnienia mogły tylko stanowić część czy
jeden aspekt zasadniczej kwestii i w tym świetle należy je rozpatrywać.
Jak się wydaje w latach 1875–76 ks. Bosko nie podjął dalszej pracy nad
nimi.
Powrócił do nich co prawda niedługo potem, ale z innych już
powodów, które zmieniły ton narracji. Założony w międzyczasie
Biuletyn Salezjański potrzebował artykułów. Kierujący nim Jan Bonetti
poszukiwał materiałów. Nie możemy stwierdzić, kto mu zasugerował
spisanie malowniczej historii Dzieła Salezjańskiego w Turynie, w
każdym bądź razie, zaczął ją w 1878, a może nawet 1877 roku. I ks.
Bosko, idealny świadek tych wypadków, obiecał mu dostarczyć swoje
wspomnienia. Ale trzeba je było odczytać i ks. Berto (naszym zdaniem
tak właśnie można wytłumaczyć jego zadanie) poproszono o przepisanie ich.
W miarę tego, jak praca posuwała się naprzód, ks. Bosko ponownie
czytał i opatrywał notatkami swe zeszyty. Czy w tym czasie
kontynuował również pracę nad poprzednim rękopisem? Naszym
zdaniem tak. Tymczasem, nie czekając na to, aż wszystko już będzie
ukończone, Bonetti pisał swoją historię, posługując się przy tym
poprawionymi już i oddanymi mu rozdziałami. Poczynając od 1881
roku, kiedy to zabrakło przepisanej przez sekretarza kopii, musiał
posługiwać się rękopisem, być może przepisanym na czysto przez
kogoś trzeciego.
W 1879 r. zatem, Wspomnienia stały się autoryzowanym źródłem
żywej historii Oratorium, przeznaczonej dla szerszej publiczności. I
faktycznie, w porównaniu ze wspomnieniami pisanymi tylko na użytek
Salezjanów, ostatnie rozdziały wydają nam się znacznie mniej potoczne.
Pierwszy cel ks. Bosko: pouczać swych synów
- 96 -

10.7 Page 97

▲back to top
Lata dzieciństwa i młodości opowiedziane są w sposób zgodny z
pierwotnym celem ks. Bosko. Wspomnienia miały wyjaśnić jego synom,
zgodnie z życzeniem Papieża i jego własnym przekonaniem, jak Bóg
kierował nim na każdym kroku w tworzeniu dzieła. Okaże się
pożytecznym ukazanie, „jak sam Bóg kierował zawsze i wszystkim”.
Dlatego wystarczy, jeśli opowiada etapy Bożej interwencji w jego życiu.
Dla przyjaciół, sny, jakie go nawiedzały w początkowych latach,
skonfrontowane z osiągnięciami lat 1875–80, są nader wymowne.
Mając na celu kształtowanie osobowości czytelników ks. Bosko
jednak nie mógł na tym poprzestać. Jest nauczycielem
przyzwyczajonym do przekazywania uczniom swych doświadczeń
poprzez przykłady i pisze Wspomnienia ku ich nauce. Wspomnienia
pomogą im „przezwyciężać przyszłe trudności, korzystając z nauk
płynących z przeszłości” (Wstęp). Wspomnienia są dziełem
budowniczego.
Drugi cel: bawić
Pod innym piórem program taki przybrałby bardzo zasadniczą
postać, ale nie przy usposobieniu ks. Bosko. Często rozweselał swych
chłopców i współpracowników opowiadaniem faktów z dzieciństwa i z
początkowych lat istnienia Oratorium. Wspomnienia pozwoliły mu
podjąć na nowo opowieść, choć dla innych słuchaczy. Zawsze pogodny,
wspaniale prowadzący rozmowę, zwolennik wszelkich zdrowych
radości, nigdy nie wykluczał wesołych momentów z nawet najbardziej
moralistycznych historii. Należy zawsze pamiętać, że jak powiadał ks.
Caviglia, ks. Bosko był „świętym dobrego humoru”. Niektóre opisy ze
Wspomnień wyraźnie mają na celu efekty humorystyczne. Są w nich
refleksje, w których autor z uśmiechem patrzy na innych i na siebie
samego. Wspomnienia miały pouczać, ale także bawić.
Pedagogiczny charakter opowieści
Szczegółowo opowiedziane we Wspomnieniach lata dzieciństwa i
młodości opatrzone są mniej lub bardziej wyraźnym komentarzem
pedagogicznym. Opowiadając mniejsze i większe przygody, jakie
towarzyszyły mu w okresie lat chłopięcych, uczniowskich i
seminaryjnych, ks. Bosko chciał dać lekcję poglądową wychowawcom
salezjańskim. Ks. Calosso, jego nauczyciel łaciny, jest typem dobrego
duchowego przewodnika, „stałego przewodnika, wiernego przyjaciela
duszy” (...), zachęcającego do przyjmowania sakramentów i „uczącego
krótkiej codziennej medytacji, czy lepiej, lektury duchowej”.
Wychowanek salezjański powinien umieć dobierać sobie przyjaciół,
których Jan Bosko dzielił na trzy kategorie: źli, których należy unikać,
obojętni, których wystarczy podziwiać, i dobrzy, z którymi należy
przestawać. Będzie miał szczęście, jeśli znajdzie przewodnika, do
którego będzie miał pełne zaufanie, lub jeszcze lepiej, stałego
spowiednika jak ks. Meloria. Nie interesował się on, niestety, jego
powołaniem, ale „od wyboru drogi życia należy zwykle zbawienie lub
zguba duszy”. Przeszkody piętrzące się przed młodzieńcem
przygotowującym się do kapłaństwa należy pokonywać
„odosobnieniem i pobożnymi uczynkami”, wśród których najbardziej
poczesne i ważne miejsce zajmuje Komunia święta.
Rady, aby jak najprędzej przygotowywać kazania, udzielane
klerykowi Bosko przez proboszcza z Alfino, ks. G. Pelato oraz
wyjaśnienie motywów, dla których przestał grać w karty, skierowane są
do wszystkich Salezjanów i zawsze są aktualne.
Pouczenia te wypowiada wiejski proboszcz lub przyjaciel; pisze
je, w być może odtworzonym z pamięci liście ks. Comollo, i wygłasza w
kazaniu ks. Borel (...). Ta „autobiografia” jest małym traktatem
praktycznej pedagogiki.
Tytuł i treść
(...) Schemat narracji jest nader prosty (...). Opowieść ukazuje,
rok za rokiem, przeżycia dzieciństwa i młodości oraz pracowite
- 97 -

10.8 Page 98

▲back to top
początki działalności duszpasterskiej w Turynie. Po wstępie
obejmującym lata dzieciństwa (1815–25), ks. Bosko wyodrębnia trzy
okresy dziesięcioletnie kształtowania swego dzieła:
1. od pierwszych prób i kroków na drodze duszpasterskiej do
wstąpienia do wyższego seminarium (1825–35);
2. od lat spędzonych w seminarium do Valdocco (1835–45);
3. lata na Valdocco (1845–55).
Przyjęty plan uzasadnia zatem tytuł nadany całości Wspomnienia
Oratorium od 1815 do 1855 roku.
Zamknięta tymi ramami czasowymi opowieść ks. Bosko toczy
się wartko, zwalniając tempo tylko w ostatniej części. Sceny przesuwają
się kolejno w szybkim rytmie. Jest to sposób opowiadania właściwy
autorowi, który – jak sam wyjaśnił swym wychowankom – kierował się
zawsze zasadą, że lepsze są dobrze rozwinięte historie od lekko tylko
zaznaczonych faktów: „Chcąc przekonać o czymś, nie należy
gromadzić wielu tekstów i zdarzeń zaledwie wspomnianych... Lepiej
wybrać jedno zdarzenie, najbardziej związane z tematem i opowiedzieć
je dokładnie i ze szczegółami najlepiej obrazującymi treść”
(Wspomnienia, XIII, str. 292–93).
Źródła
Nie należy sądzić, by podstawą Wspomnień był jakiś pamiętnik.
Błędy chronologiczne każą zresztą odrzucić każdą hipotezę. Ks. Bosko
zaufał swej pamięci, a właściwie historiom, które często i chętnie
opowiadał. Czasami powołuje się na dokumenty przepisywane przez
sekretarza. Poza tym biografia Comollo (raz) i Cafasso (też raz)
dostarczyły mu faktów, które przepisał tym razem dosłownie (...).
Pominięcia
Niełatwo jest wykryć świadome pominięcia we Wspomnieniach.
Jak zresztą można powiedzieć, że jakieś zdarzenie czy szczegół znany z
innych źródeł powinien zostać włączony do treści? Mimo to należy, jak
się wydaje, wspomnieć o jednym przeoczeniu i jednym pominięciu.
Przeoczenie, o którym mowa, nie ma wielkiego znaczenia. W I
rozdziale pierwszego 10–lecia (...) brak jest jakiejkolwiek opowieści,
która by odpowiadała znajdującemu się w spisie treści podtytułowi
Gniazda piskląt. W paralelnych opowieściach Ruffina i Bonettiego
znajdujemy informację, że po historiach o popisach na linie ks. Bosko
miał zwyczaj opowiadać swym chłopcom przygody związane z
poszukiwaniem ptasich gniazd. I tak więc we Wspomnieniach powinniśmy
znaleźć 50–60 linijek na ten temat, a tymczasem nie ma nic. Ks. Bosko
zapomniał o nich (...).
Poważniejsze, i – jak się wydaje – celowe pominięcie znajdujemy
dalej. Zwróciło ono uwagę historyków. Ks. Bosko nie wspomina ani
słowem o tym, jak ok. 1828 roku był służącym na gospodarstwie
Moglii. Dlaczego? Okres ciężkiej pracy na służbie zostawił piętno na
jego młodości i całym życiu i trudno przypuścić, by pominął go
milczeniem przez przypadek. Próbowano to wytłumaczyć na różne
sposoby: twierdząc, że przyjęta chronologia nie pozwoliła mu na
dokładne usytuowanie czasowe tego epizodu (J. Klein); że pominął go
przez delikatność wobec matki, która kazała mu w tym okresie
przerwać naukę (E. Ceria).
W rzeczywistości, ks. Bosko nie lubił mówić o swym pobycie u
Moglii. Wiemy to od ks. Lemoyne, który, nie dysponując informacjami
na temat tego okresu w życiu ks. Bosko i nie otrzymując odpowiedzi na
ponawiane pytania, musiał zwrócić się do rodziny Moglii za
pośrednictwem ks. Marchisio, by zaspokoić swą uzasadnioną ciekawość.
Co było przyczyną tego milczenia ks. Bosko? Wydaje się mało
prawdopodobne, by kierowały nim wątpliwości co do mało
przykładnego charakteru tego okresu młodości. Opowiada przecież o
polowaniu i dwóch przyjęciach, których żałował, że w nich
- 98 -

10.9 Page 99

▲back to top
uczestniczył. Wymijające odpowiedzi, jakich udzielał ks. Lemoyne, każą
raczej przypuszczać że z okresem tym związane jest jakieś
nieprzyjemne wspomnienie, o którego charakterze możemy tylko snuć
hipotezy.
Prawda historyczna
A oto wniosek ze studium Franciszka Desramaut o prawdzie historycznej
„Wspomnień Oratorium”
Opowiadania ludzi inteligentnych, uczciwych i otwartych, należy
oceniać jak są prawdziwe w swej istocie, ale nie mają tej dokładności
wprost nieludzkiej, jak fotografia czy zapis dźwiękowy. Ich świadectwa,
choć dobrze osadzone w rzeczywistości, są ubarwione stylem narracji.
Ks. Bosko też powiedział prawdę, wzbogacając fakty swymi refleksjami
i zawierając w nich swe troski. Życie przenika jego opowieść i nadaje jej
osobisty charakter, nie fałszując istotnej prawdy. Chcąc odczytać te
świadectwa tak, jak zostały nam przekazane, należy wczuć się we
wrażliwość człowieka, który je dla nas odtwarza. Kto będzie w nich
szukał ścisłego obiektywizmu, na pewno się rozczaruje. Wspomnienia
Oratorium nie są zimnymi protokółami policyjnymi, a ojcowskimi
zwierzeniami ks. Bosko skierowanymi do jego synów. Pisząc tę
„autobiografię”, chcę kształtować ich postawy, a zarazem dostarczać im
rozrywki.
Najważniejsze wydarzenia w życiu ks. Bosko
16. 08. 1815. W Becchi, osiedlu należącym do Morialdo, przedmieścia
Castelnuovo d’Asti, przychodzi na świat Jan Bosko. Jego rodzicami są
Franciszek Bosko i Małgorzata Occhiena. Z pierwszego małżeństwa
Franciszek Bosko miał dwoje dzieci: Antoniego, ur. w 1808 r. i Teresę
Marię, ur. w 1810 i zmarłą po dwóch dniach.
1817. Franciszek Bosko, ojciec, umiera, osierocając Janka i Józefa
(synów Małgorzaty) oraz Antoniego.
1824. Tajemniczy sen odsłania Jankowi Bosko misję, do jakiej wzywa
go Bóg: zaopiekowanie się opuszczonymi i wchodzącymi na złą drogę
chłopcami.
1826. Janek przystępuje do pierwszej Komunii.
Luty 1827. Z powodu niesnasek z Antonim, który niechętnie patrzy na
jego naukę, opuszcza dom i idzie do pracy jako służący w
gospodarstwie Moglii, w Moncucco.
Listopad 1829. Po powrocie od Moglii, Janek zaczyna się uczyć u
starego ks. Calosso w Morialdo.
Listopad 1830. Ks. Calosso umiera. Antoni, który ma się ożenić,
przestaje się interesować nauką Janka, który może chodzić do szkoły
publicznej w Castelnuovo.
4. 11. 1831. Janek udaje się do Chieri, gdzie spędzi dziesięć lat życia.
Mieszkając na pensji, dwojąc się i trojąc, by zdobyć pieniądze na opłaty,
może kontynuować naukę w szkole publicznej.
1832. Wraz z kolegami ze szkoły zakłada swe pierwsze stowarzyszenie
Towarzystwo Wesołości. Jego program zawiera się w dwóch punktach:
dobrze wypełniać obowiązki chrześcijańskie i ucznia oraz być wesołym.
1833. Przystępuje do bierzmowania w Buttigliera d’Asti.
1834. Zaprzyjaźnia się z Alojzym Comollo, pierwszym „świętym
chłopcem”, którego spotyka w życiu. W dziesięć lat później, w 1844 r.
napisze jego krótką biografię.
Październik 1835. Przywdziewa szatę kleryka i wstępuje do
seminarium w Chieri. Postanawia zostać kapłanem.
- 99 -

10.10 Page 100

▲back to top
1839. Śmierć Alojzego Comollo i jego pojawienie się w sypialni
kleryków. Ciężka choroba Janka.
29. 03. 1841. Otrzymuje święcenia diakońskie.
5. 06. 1841. W kaplicy Arcybiskupstwa zostaje wyświęcony na księdza
przez Arcybiskupa Turynu, mons. Fransoniego. Następnego dnia
odprawia swą pierwszą mszę przy ołtarzu Anioła Stróża w kościele św.
Franciszka z Asyżu. Pomaga mu ks. Cafasso, który zostanie jego
przewodnikiem duchowym.
Listopad 1841. Odrzuca pierwsze propozycje pracy i zapisuje się do
Konwiktu kościelnego św. Franciszka z Asyżu, by kontynuować studia
teologiczne. Zapoznaje się z sytuacją Turynu i odkrywa poważny
problem młodzieży, biednej i opuszczonej w następstwie „rewolucji
przemysłowej” ogarniającej również Turyn.
8. 12. 1841. W zakrystii kościoła św. Franciszka z Asyżu spotyka
młodego Bartłomieja Garelli z Asti. Zaprasza jego i kolegów na
spotkanie za tydzień. Jest to początek Oratorium.
Jesień 1844. Zaczyna się „wędrówka” Oratorium ks. Bosko po różnych
zakątkach miasta: od schroniska markizy Barolo, na cmentarz św. Piotra
w Okowach, do Młynów miejskich, do domu Moretty, na łąkę braci
Filippich. Wszędzie odmawia się chłopcom dłuższego pobytu ze
względu na ich wyjątkową hałaśliwość. Ks. Bosko podejrzewa się o
bunt przeciw władzy państwowej a nawet o obłęd.
Wrzesień 1845. W czasie, gdy Oratorium znajduje siedzibę przy
Młynach Miejskich, następuje jedno z najważniejszych spotkań w życiu
ks. Bosko. Podchodzi do niego 8-letni, blady chłopczyk, półsierota,
Michaś Rua. Kiedyś stanie się prawą ręką ks. Bosko i jego następcą w
zarządzaniu Zgromadzeniem Salezjańskim.
Październik 1845. Publikuje Historię Kościoła na użytek szkół, po której
przyjdą: Historia świata (1847), Dziesiętny system miar (1849), Historia
Włoch (1855), i wiele innych książek.
12 04 1846. Oratorium przenosi się do szopy wynajętej od Franciszka
Pinardiego na Valdocco, w dzień Wielkanocy. Są to ostateczne
przenosiny.
Lipiec 1846. Dzięki modlitwom, młodych robotników uczęszczających
do Oratorium, do Matki Bożej, ks. Bosko odzyskuje zdrowie, mimo
prawie że śmiertelnej choroby.
3 11 1846. Po długim okresie rekonwalescencji spędzonym w Becchi,
ks. Bosko wraca do Oratorium wraz z matusią Małgorzatą, która będzie
teraz matką dla wszystkich jego chłopców. W dwóch wynajętych
pokojach zaczyna działalność szkolną.
Grudzień 1846. Ks. Bosko wynajmuje cały dom Franciszka Pinardiego
i zaczyna szybko rozwijać szkołę wieczorową.
12. 04. 1847. W Oratorium rodzi się pierwsza organizacja
zaangażowanej młodzieży: Towarzystwo św. Alojzego.
Mai 1847. Ks. Bosko daje nocleg w kuchni pierwszemu chłopcu, który
prosi go o gościnę, przybyszowi z Valsesji. W tym samym roku ks.
Bosko przeprowadza rekolekcje dla swych najlepszych chłopców.
Będzie je organizował co roku, co pozwoli mu na wyłonienie
pierwszych „powołań salezjańskich”.
Grudzień 1847. W pobliżu Porta Nuova otwiera drugie Oratorium,
oddane pod opiekę św. Alojzego.
Luty 1848. Ks. Bosko odrzuca zaproszenie markiza Roberta d’Azeglio
do uczestnictwa w manifestacjach politycznych. „Teraz i zawsze chcę
pozostać z dala od polityki”.
- 100 -

11 Pages 101-110

▲back to top

11.1 Page 101

▲back to top
Marzec 1848. Wybucha pierwsza wojna włoska o niepodległość.
„Polityka” szerzy się wśród pomocników ks. Bosko, którzy buntują
przeciw niemu najstarszych chłopców z Oratorium na Valdocco i u św.
Alojzego. Wiosną ktoś strzela do niego przez okno szopy–kaplicy.
Strzał chybia celu.
Jesień 1848. Po raz pierwszy wychowanek ks. Bosko zostaje klerykiem.
Nazywa się Ascanio Savio. Przez cztery lata pozostanie w Oratorium,
by pomagać ks. Bosko. Tymczasem w Turynie, po klęsce armii Karola
Alberta, wybuchają groźne rozruchy.
1849. W styczniu umiera Antoni, brat ks. Bosko, w wieku zaledwie
czterdziestu jeden lat. W lutym ks. Bosko zakłada gazetę Przyjaciel
Młodzieży. Będzie to mała porażka: musi zamknąć dziennik po wydaniu
61 numerów. Ponieważ seminarium diecezjalne ulega zamknięciu; ks.
Bosko gości wielu seminarzystów w Oratorium, gdzie mogą
kontynuować studia.
1850. Ks. Bosko zakłada w Oratorium Towarzystwo Wzajemnej Pomocy dla
młodych robotników.
1851. Ks. Bosko kupuje dom Pinardiego, który dotychczas
wynajmował. Zaczyna budowę kościoła św. Franciszka Salezego,
którego ukończenie i konsekracja nastąpi w 1852 r.
Zawiera pierwsze umowy o nauce zawodu w imieniu swoich chłopców,
którzy chodzą do pracy w mieście, wyprzedzając w tym samym
działanie związków zawodowych na rzecz młodych terminatorów.
1852. Wybuch w prochowni na wpół niszczy dom Pinardiego i
wystawia na ciężką próbę działalność Oratorium.
1853. Ks. Bosko rozpoczyna druk Lektur Katolickich. Są to niewielkie,
co miesiąc ukazujące się książki, mające na celu religijne wykształcenie
ludu. W Oratorium zaczynają działać pierwsze warsztaty rzemieślnicze i
rozwijają się szkoły z internatem.
26 01 1854. Ks. Bosko proponuje czterem chłopcom (Rua, Cagliero,
Rocchietti, Artiglia) założenie Salezjanów, chodzi o to, by zrobili
przyrzeczenie, że będą ćwiczyć praktykowanie w uczynkach miłości
względem bliźnich.
Lato 1854. W Turynie wybucha epidemia cholery. Chłopcy ks. Bosko
wyróżniają się w pielęgnowaniu chorych. Ks. Bosko zapewnia ich, że
nikt, kto będzie żył w stanie łaski i nosił na szyi medalik z Matką
Boską, nie zachoruje.
20 10 1854. Do Oratorium wstępuje Dominik Savio „święty chłopiec”.
25. 03. 1855. Michał Rua składa na ręce ks. Bosko śluby: ubóstwa,
czystości i posłuszeństwa. Jest on pierwszym Salezjaninem.
8. 06. 1856. Dominik Savio zakłada Towarzystwo Niepokalanej. Jest to
wybrana grupa chłopców, którzy współpracują z ks. Bosko w opiece
nad kolegami i pomaganiu im.
25 11 1856. W wieku 69 lat umiera matusia Małgorzata.
9. 03. 1857. Umiera Dominik Savio. Ks. Bosko wkrótce potem pisze
jego „Życiorys”, który czyta wielu ludzi. W 1954 r. Papież Pius XII
uznał Dominika Savio za świętego.
1857. Ks. Bosko zaczyna pisać Konstytucje dla Salezjanów.
1858. Pierwsza podróż ks. Bosko do Rzymu w celu przedstawienia
swego dzieła Papieżowi. Pius IX nakłania go do spisania
„nadzwyczajnych rzeczy”, stanowiących punkt wyjścia całego dzieła.
1859. Druga wojna włoska o niepodległość, która kończy się krwawą
bitwą pod Solferino. Ks. Bosko pisze: „Od czasów bitwy pod Solferino
- 101 -

11.2 Page 102

▲back to top
zawsze mówiłem, że wojna jest straszną rzeczą i rzeczywiście przeciwną
miłości”.
18. 12. 1859. Powstaje oficjalnie Zgromadzenie Salezjańskie. Pierwszych
Salezjanów wraz z ks. Bosko jest osiemnastu.
1860. Umiera wielki doradca duchowy ks. Bosko, ks. Józef Cafasso.
Jeden z pierwszych wychowanków ks. Bosko, Michał Rua, zostaje
księdzem.
1861. Czternastu salezjanów zakłada „ukrytą komisję”, która ma się
zajmować spisywaniem wszystkiego, co mówi i robi ks. Bosko.
1862. W wieku czterdziestu dziewięciu lat umiera Józef, brat ks. Bosko.
1863. Ks. Bosko otwiera pierwszy dom salezjański poza Turynem:
„małe seminarium” w Mirabello Monferrato. Do kierowania nim
oddelegowuje Michała Rua. Pisze do niego „poufne upominki”, które
stanowią jeden z podstawowych dokumentów, mówiących o stylu pracy
wychowawczej salezjanów.
Marzec 1864. Położenie kamienia węgielnego pod budowę
Sanktuarium Najświętszej Maryi Panny Wspomożycielki na Valdocco.
1866. Ks. Bosko pośredniczy pomiędzy Stolicą Apostolską a rządem
włoskim w sprawie powrotu do diecezji czterdziestu pięciu
„wygnanych” biskupów i wyboru nowych biskupów.
1867. Pius IX ponownie nakazuje ks. Bosko spisanie „niezwykłych
początków” jego dzieła. Ks. Bosko napisze większą część tych
wspomnień w latach 1873–75.
9. 06. 1868. Konsekracja Bazyliki Najświętszej Maryi Panny
Wspomożycielki.
1. 03. 1869. Stolica Apostolska zatwierdza Zgromadzenie Salezjańskie.
1869. Ks. Bosko zaczyna wydawanie Biblioteki Młodzieży Włoskiej,
mające na celu udostępnienie młodzieży dzieł dawnych i
współczesnych klasyków literatury włoskiej, oczyszczonych z
fragmentów uznanych za nie sprzyjające wychowaniu. Tomiki ukazują
się co miesiąc. W latach 1869–85 wyjdzie ich 204.
Ks. Bosko zapoczątkowuje Bractwo czcicieli Najświętszej Maryi Panny
Wspomożycielki.
26. 11. 1871. Do Turynu wkracza nowy Arcybiskup, mons. Gastaldi,
mianowany przez Puisa IX m.in. za radą ks. Bosko.
7. 12. 1871. Ks. Bosko zapada na ciężką chorobę podczas wizyty w
domu salezjańskim w Varazze. Choroba trwa 50 dni.
5. 08. 1872. Powstaje Zgromadzenie Córek Najświętszej Maryi Panny
Wspomożycielki, druga gałąź Rodziny Salezjańskiej. Przełożoną jest
Maria Mazzarello, która tego dnia wraz z dziesięcioma innymi
dziewczętami przywdziewa szatę zakonną i składa śluby.
1873. Umiera ks. Borel. Zaczynają się poważne konflikty z mons.
Gastaldim.
3. 04. 1874. Stolica Apostolska zatwierdza ostatecznie Konstytucje
Zgromadzenia Salezjańskiego.
11. 11. 1875. Zaczyna się działalność Misji Salezjańskich. Pierwszych
dziesięciu Salezjanów pod przewodnictwem ks. Jana Cagliero wyjeżdża
do Ameryki Południowej.
1876. Przy poparciu Stolicy Apostolskiej ks. Bosko zakłada trzecią
gałąź Rodziny Salezjańskiej: Pomocników, którzy mają pomagać
Kościołowi, biskupom i proboszczom, szerząc dobro w duchu
Zgromadzenia Salezjańskiego.
- 102 -

11.3 Page 103

▲back to top
1877. W Lanzo Torinese zbiera się pierwsza Kapituła Generalna
Zgromadzenia Salezjańskiego.
Pierwsze Córki Najświętszej Maryi Wspomożycielki wyjeżdżają na
misje, by wspierać pracę misjonarzy salezjańskich.
Zaczyna się ukazywać Biuletyn Salezjański, służący podtrzymywaniu
więzi między ks. Bosko a Pomocnikami, „Salezjanami w świecie”. W
Biuletynie pojawiają się listy misjonarzy, opis łask otrzymanych od
Najświętszej Maryi Panny Wspomożycielki i dzieje Oratorium.
1878. Umiera Papież Pius IX. Ks. Bosko przyjmuje na audiencji jego
następca, Leon XIII.
1879. Pierwsi misjonarze salezjańscy wkraczają do Patagonii.
1880. Leon XIII powierza ks. Bosko budowę świątyni Najświętszego
Serca w Rzymie.
1881. Umiera matka Maria Dominika Mazzarello, współzałożycielka
Córek Najświętszej Maryi Panny Wspomożycielki.
1883. Ks. Bosko odbywa czteromiesięczną podróż do Francji, gdzie
zbiera ofiary na budowę kościoła Najświętszego Serca w Rzymie.
Umiera mons. Gastaldi. Nowym Arcybiskupem Turynu zostaje
kardynał Alimonda, od dawna przyjaciel i zwolennik ks. Bosko.
7. 12. 1884. Jeden z pierwszych wychowanków ks. Bosko Jan Cagliero
zostaje biskupem. Wkrótce potem wyjeżdża na misje do południowej
Argentyny. Później otrzyma nominację na kardynała.
1886. W kwietniu ks. Bosko wyjeżdża do Hiszpanii, gdzie przez
trzydzieści dni zbiera ofiary na rzecz kościoła Najświętszego Serca i
swoich dzieł. Jest to triumfalna podróż, która otwiera wspaniałą
przyszłość przed Zgromadzeniem Salezjanów w Hiszpanii.
1887. W kwietniu ks. Bosko po raz ostatni udaje się do Rzymu na
konsekrację kościoła Najświętszego Serca. Jego stan zdrowia jest już
bardzo zły.
31. 01. 1888. Ks. Bosko umiera o świcie.
- 103 -